avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:914.17 km (w terenie 127.50 km; 13.95%)
Czas w ruchu:41:59
Średnia prędkość:21.77 km/h
Maksymalna prędkość:50.70 km/h
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:48.11 km i 2h 12m
Więcej statystyk
Skołowałam 100.71 km (15.00 km teren)
04:39 h 21.66 km/h
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:15.0

100 po raz drugi...

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 7

Jakoś nie miałam dzisiaj ochoty na dłuższy dystans, a tu proszę, wyszła druga seta w tym sezonie :) Co prawda ostatnie 20 kilometrów męczyłam niczym owsik po doskonale znanym sobie terenie, więc jakoś tak zupełnie bez zapału, ale wynik to wynik - kolejna tura wytrzymałości w tlenie zaliczona :)

Ruszyłam z Nowosolnej na Łagiewniki i nawet nie musiałam aż tak bardzo kontrolować swych nóg, co by nie wyprztykały się z energii już na starcie...tak, wiatr w czoło wbity skutecznie stopował mój rozruch przez 30 kilometrów, więc bardzo łagodnym tempem dotarłam przez Palestynę do kościółka w Białej. Na ławeczce uskuteczniłam szybki popas, bo wyjechałam z domu li tylko na mizernej porcji makaronu, który przelatuje przez flaki tak szybko jak myśli przez mózg. A ssało mnie okropnie już od Okólnej!

Po naładowaniu akumulatorka zmieniłam kierunek jazdy i aż do Strykowa było szybko i gładko, bo wiało w plecy a i asfalt dobrze rozpieszczał tyłek. Prułam chyba jednak zbyt wolno, albowiem w połowie tego odcinka z wyprzedzającego mnie auta popłynęła muzyka kilku męskich gardeł krzyczących „dawaj dawaj, szybciej, szybciej...” ;) No cóż, panowie byli przy niedzieli, a że dzisiaj jest Palmowa, to im także procentowa palma na czółkach odbiła. Bywa i tak.

Za Strykowem postanowiłam spenetrować trasę na Bartolin i nie zawiodłam się ani ociupinkę! Tylko pola, las, górka i piach....muuultum piachu, w którym poczułam się na przednim „Nobliwym Niku” jak Jedyna Władczyni Tych Kilku Kilometrów :) Traska naprawdę mniam, mniam, będzie trzeba się tam ponownie pokręcić...

Z Sierżni obrałam kurs na Lipkę i Niesułków Kolonię, by przedostać się następnie do Woli Cyrusowej. Jest to długa prosta - po pokonaniu jednej hopki, można spokojnie cieszyć się widokami, bo droga łagodnie opada na dugości ok. 1,5 kilometra. No i się naoglądałam złotookich forsycji, mieniących się słońcem w przydomowych ogródkach lilaków, szafirków iiiiii....i kwitnących drzewek owocowych :D To jest to!!! Słodki zapach kwiecia nie spowił jeszcze rzeczywistości, lecz już za tydzień z pewnością będzie na tym odcinku U-POJ-NIE :D
Sama wieś taka sama jak i pozostałe w naszym regionie, ale psy mają w niej wyjątkowo zadbane (absolutne przeciwieństwo Felicjanowa spod Koluszek :/). Prawie każden odprawiał rytuał grzania kości w słońcu, a pozy jakie przy tym sierściuchy łapały są absolutnie nie do powtórzenia (no chyba, że przez cyrkowców lub wprawionych w jodze), takie miałam wrażenie.

Z Niesułkowa na Wolę Cyrusową jechało się gorzej, bo po kiepskiej nawierzchni i przy dźwiękach rozpędzonych quadów, więc jak tylko pojawił się kierunkowskaz na Tadzin, bez wahania odbiłam w prawo. I znowu zrobiło się cudnie. Oczywiście nie obyło się bez bliskiego spotkania z włóczącymi się psami w rozmiarze XXXL, których naliczyłam na tym odcinku aż 7. Na szczęście były pokojowo nastawione do samotnej rowerzystki. Zaryzykowałabym także stwierdzenie, że zdziwione, tudzież zaciekawione biało-niebieską obecnością w ich rewirze...Przejechałam nie-naruszona :)

Zanim jednak dobiłam do wspomnianego Tadzina miałam małą przygodę. Otóż, padła mi zaćma na czachę jak ujrzałam napis „Bielanki 1km”. Skręciłam, by odświeżyć krajobraz zapamiętany z poprzednich wakacji. No i nie zawiodłam się:

Niebieskie Bielanki © KOCURIADA


lecz finał był taki, że zamiast w Syberii wylądowałam w tadzinowym lesie. Niepotrzebnie zignorowałam podszepty zdrowego rozsądku i zamiast skręcić w prawo w Pieńkach Henrykowskich pojechałam do końca wsi, która wprowadziła mnie nagle w teren. Nastąpiła chwila niestabilności umysłu, załączył się we mnie wpieniacz pomieszany ze strachem. Przystanęłam więc na pierwszym rozwidleniu drogi, zaczęłam się rozglądać i wtem cały syf emocjonalny rozpłynął się w nicości. Widok lasu gęsto usianego zawilcowymi główkami był rozbrajający – to tego stopnia, że się w nim zgubiłam ponownie :)
Nie wiem, jak długo kręciłam się między drzewami i ile kilometrów po tych zaczarowanych ścieżynkach natłukłam, ale po przekroczeniu Mrożycy, ostatecznie wybrnęłam na zaplanowany Tadzin.

Stamtąd skierowałam się na Grzmiącą, skąd ruszyłam w stronę Sierżni. Znowu pod wiatr i po hopencjach. W zasięgu wzroku cały czas miałam profi zająca, ale był na tyle silny, że nie dałam rady go złapać. Zrezygnowana skręciłam więc na Głogowiec, a potem już po swojej małej ojczyźnie – przez Boginię na Borchówkę, gdzie pod sklepem u Jacusia telefonicznie skonsultowałam dalszą część trasy. Na liczniku wybiło 80 kilometrów i nie miałam pomysłu na pozostałe 20...
Pan z infolinii pomógł o tyle, że wspomniał o kierunku wiatru, więc resztę treningu starałam się wykonać tak, by w miarę możliwości nie dostawać od niego (wiatru, a nie konsultanta ;P) ciągle po mordzie. Zatem „wzniosłam się” aż do Kalonki i dalej cierpiącą Marmurową prosto do Brzezińskiej, tylko po to, by skręcić na powrót na Kalonkę (znowu pod górkę :/, oj, miałam już dość). Ostatnie kaemy pokonałam Bukowcem, ostrym podjazdem na Plichtów i Byszewską wylądowałam na Nowosolnej.

Dys yz di ęd mojego niedzielnego treningu.

Ze zmęczenia padam już na pierś, ale mam jeszcze na tyle siły, by zapodać staroć, która całą traskę smyrała mnie po potylicy:

In your wheels I feel Sunshine, meine Jakubek
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 34.48 km (6.00 km teren)
01:31 h 22.73 km/h
Maks. pr.:45.18 km/h
Temperatura:14.0

Wyprawka

Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 16.04.2011 | Komentarze 2

Do Łagiewnik na spotkanie z Jelonkiem :D

W ramach przedhiszpańskiej wyprawki próbowałam jej wcisnąć choćby herbatę (skoro już na wstępie wzgardziła szarlotką), lecz ta wstrętna Chuda MaUpa (czulej już nie potrafię :P) do końca pozostała nieugięta...Wciągnęłam zatem z rozkoszą oba przysmaki do własnego brzuchola i zaryzykuję przy tej okazji tezę, że mineralki, którą Ilo tak wolno sączyła podczas spotkania, styknie za cały prowiant na 3 tygodnie jej espańskich wojaży. I głęboko wierzę, że jelonkowa waga nawet na gram nie drgnie w którąkolwiek stronę – w końcu już ze dwa lata ma na wyświetlaczu palniętą naklejkę z napisem: CO BY NIE BYŁO, TO WŁAŚNIE JEST NORMA.

A po obżarstwie okraszonym dyskusją na temat „puszczania płazem”, trafiła się nam sposobność zagrania w luksusową wersję bierek:

Żabie bierki © KOCURIADA


Uznałam jednak, że lepiej będzie, jak ukradkiem podniosę ten smaczny susz i takim samym cichcem wpakuję Ilo w kaptur, no niech ma dziewczyna na podróż choć taką konserwę...
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 48.68 km (1.50 km teren)
02:16 h 21.48 km/h
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:15.0

Niech każdy robi co chce

Piątek, 15 kwietnia 2011 · dodano: 15.04.2011 | Komentarze 4

Na mej szarej eminencji zachwytu przez asfaltowo-naprawiany Eufeminów do uroczego Gałkówka Parceli, by zawrócić przez błogie Witkowice na sadzawkowy Małczew.
A stamtąd wygwizdowym Ksawerowem do bogatej Moskwy, co by skręcić na wijące się Jaroszki prowadzące na płaski Buczek.
Z Buczka zaś w towarzystwie tirów na Janinów, z odbiciem do wyludnionego Głogowca, z którego na zielony tunel Borchówki.
Zaś po dłuuuugim wspinaniu się na Kalonkę skręt w lewo na Bukowiec i dalej hop aż do Janowa, by ostatecznie z prawencji uderzyć na Nowosolną.
Było miło, ale się skończyło.

No kompletnie nie moja bajka, ale może od czasu do czasu powinnam mieć taki „sajko pattern”? :

Teksty Pono też chromolę :P

Każdy robi co chce.
Trudno.
Co zrobić.
Najwyraźniej świat jest bardziej monadyczny, niż mi się dotychczas wydawało.

Landrynku, wybacz Kochany, że zaczynam o Tobie myśleć w kategoriach złomka, ale już mi jedni połowę radochy z kręcenia odebrali, a teraz....szkoda gadać Jakubku, naprawdę szkoda gadać...
:((((((((((((((((((
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 27.61 km (0.50 km teren)
01:22 h 20.20 km/h
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:17.0

Hit miesiąca

Wtorek, 12 kwietnia 2011 · dodano: 13.04.2011 | Komentarze 0

Skoro już skrobnęłam w tytule o hicie tego miesiąca (absolutnym, niezaprzeczalnym i nieodwołalnym!!!), to go zapodam. Będzie to tekst z gatunku „absurdy pracowe” :P Mam ich już sporą liczbę skrzętnie odnotowanych w tajnym pliku i jestem pewna, że umilą mi niejeden starczy wieczór spędzony przy skobku tabletek...
„Świeżynkę” stworzył Pewien Szef Pewnego Działu Pewnej Poważnej Firmy. Uraczył pracowników taką oto poważną decyzją (achtung, achtung, należy przyjąć wygodną pozycję leżącą, przestać przeżuwać jedzenie czy co tam się aktualnie w paszczy posiada, albowiem grozi to natychmiastową śmiercią...a najlepiej od razu i bez walki poddać się samemu brzmieniu słów, niech dźwięk słodko prowadzi umysł na semantyczne manowce...).
Dobra, nie przedłużam, jadę z cytatem:

„Rezygnujemy z wyjątku rezerwowalności sal nierezerwowalnych w stosunku do sal nierezerwowalnych na obu open space-ach”

Ja się tylko skromnie pytam - O co w tym kurwancka chodzi???

Czy naprawdę nie można prościej???


Jeśli zaś wziąć na warsztat moją rowerową wycieczkę, to była to wspaniale leniwa jazda w porywach Dziada Wichera. Dotlenianie organizmu dodatkowo umilał Żultelmen Deszczuch.
Nie narzekam jednak wcale, ponieważ obydwaj nieźle grzali (znaczy, było mi ciepło :P)
No i w końcu, po treningach wielu (czyli tym wczorajszym piramidalnym) mogłam spokojnie czachą na boki pokręcić i poprzypatrywać się sennie płynącemu krajobrazowi.

Soczysta Zieleń owinęła sobie wokół palca prawie cały Świat.
Pasi mi to wery wery wery macz :P
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 45.13 km (2.00 km teren)
02:04 h 21.84 km/h
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:8.0

Piramidy założone?

Poniedziałek, 11 kwietnia 2011 · dodano: 12.04.2011 | Komentarze 4

Na początek dzisiejsza melodia pod espedy:

Podejrzewam, że ostatnimi czasy poprzestawiało się cosik w kocuriadowej główce. W zaciszu „normalnego” trybu życia traktuje swe ciało z należnym mu szacunkiem i w pełen ostrożności sposób. Lecz niech no tylko wskoczy na który z rowerków, a już rzeczownik staje się czasownikiem i to, co powinno być „świadomym narzędziem przynoszenia pożytku innym” momentalnie przemienia się w „świadome katowanie narzędzia celem pożytku egoistycznego”. Dzisiaj dokładnie tak samo!
Zgodnie ze wskazówkami udzielonymi przez zagipsowanego He-Mana z przyjemnością wybrała się na interwały. Ale nie żeby takie zwykłe, plebejskie – to miały być interwały specjalne, trudne do opanowania, interwały iście inteligenckie, czyli tzw. piramidy :))) Zanim jednak dotarła na miejsce katuszy, czerep jej zaczął buzować, bo z pamięci wyciekło prawie wszystko i z wytycznych ostało się tyle co kot napłakał, jakieś trzy po trzy, no setne ułamki całości...
Nie poddała się jednak tak łatwo, odpaliła stoper i dalej przebierać kopytkami ile tylko sił w tychże! A kręciło się ciężko, zamiast sugerowanej prędkości MINIMALNEJ równej 30km/h ledwie ukręciła 27 i to u szczytu swych możliwości, jak było lekko z górki!
Żałosne, żenada, wredny żart!
Z płucami uroczyście przewieszonymi przez ramę (lewe mniej ciążyło, ale to pewnie z uwagi na ubytek na „pompę paliwową”) doczołgała się przez Stróżę do trasy „z-Rokicin-na-Wiskitno”. A tu jeszcze druga runda w zanadrzu...nic to, plan to plan, obiecała wykonać, więc zawróciła, odczekała jeszcze tylko by na wyświetlaczu pojawiła się minuta zero:zero iiiiii ogień!!!
Na licznik wskoczyły cyferki 3 i 5 i dalej windują...

Nooooooooo taaaaaaaaak! Toooooo teeeeeeeen wiaaaaaaaaatr!!!

A jeszcze nie tak dawno chciała zboczyć w pierwszą lepszą odludną dróżkę, obwinąć sobie szyję „dżagwajerem” i spuścić rower do pierwszej napotkanej wiejskiej studni...

Zatem do zestawu "cośtamów" godnych obserwowania dopisać trzeba „IGNORANCJĘ” :P

A dla skurczybyka z Bedonia co mi tak ładnie do nóżki przez calutkie pole leci za każdym razem jak tamtędy przejeżdżam, postanowiłam przy kolejnej okazji zabrać pętko kiełbachy. Karmę karmą będę zwalczać! O! ;P
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 40.96 km (25.00 km teren)
02:17 h 17.94 km/h
Maks. pr.:36.70 km/h
Temperatura:10.0

Paris-Roubaix?

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · dodano: 10.04.2011 | Komentarze 2

Nie. Nowosolna-Łagiewniki, ale kostki brukowej i tak było co niemiara.
Pojechałyśmy w składzie: debilek sztuk dwie :)))
Pierwsza ubrana bowiem jak na wypad na Syberię, druga zaś na jedynym działającym przełożeniu, czyli 2/4. A w planach był las. Więcej lasu niż zazwyczaj.
Dziewoje odnalazły się wzajem gdzieś w okolicy „Geja Pomorskiego”, po czym ruszyły dziarsko pod wiatr i im dłużej serwowały sobie mikrodermabrazję, tym bardziej wyczekiwały przerośniętych krzaczorów. Trud syzyfowej pracy został wynagrodzony - drzewostan w końcu się objawił, lecz one („obie całkiem pomelone”) zamiast od razu skręcić na „dzikowisko” gibnęły się dalej, w inną część Łagiewnik, a tam było...to co było, czyli bruk :)))
Luuuubię bruk, zwłaszcza pod górkę – mam wtedy świadomość dobrze wykonanej pracy, a przy okazji cieszy mnie ilość zaoszczędzonej mamony (identyko jak z tą mikrodermabrazją ;p).
Wspinamy się i wspinamy (słyszę, że dyszę zdecydowanie głośniej od towarzyszki, a jak smarkam, o żesz jak ja „smarczę sobie smacznie”!)...i wtem górka przeradza nam się w stromy zjazd. I co? Ano to, że Ilonek Mój Jelonek niewiele myśląc o braku kasku na główce pomknął sobie w dół, na tym swoim dogorywającym sprzęcie :) No to ja za nim :)
Osiągnąwszy pułap terenowej depresji dowiedziałam się, że coś tam jednak Ilonce pod kopułą chodziło (strach czy jak to się tam zowie), lecz jadąc za nią nie miałam w polu widzenia żadnych obszranych szpryszek, więc (tutaj będzie mały apel) Ilo, możemy spokojnie uznać, że mimo męskiej komentującej widowni wyszłyśmy z tej przygody z twarzą (a nawet z twarzyczkami dwiema :P).
Pokręciłyśmy się jeszcze tu i ówdzie, może nawet częściej „ówdzie” niż „tu” i gdy już odeszła nam ochota na kolejną dawkę hecy zaparkowałyśmy u Parula na tak zwane „pitipiti”.
I kiedy Ilo w hołdzie poległym Polakom smoliła faję, ja wróżyłam sobie trasę powrotną z naparu:

Co to będzie, co to będzie?...Czyżby były to gałęzie? © KOCURIADA


Przedyskutowałyśmy całą masę spraw, było o Kanbanie, Kaizenie czy Pięciu Esach, a także o nazwie mojego czołgo-pomykacza, na ramie którego Ilo cały czas spostrzegała napis...a jakżeby inaczej, po prostu „ILONA” :D (Eh, Kobito, kup se wreszcie tego karbona, a nie jakiś podchody czynisz do Konającego Dziadka :P)

Po cukrowanej herbatce rozstałyśmy się na Wycieczkowej:

Zajechała, pomachała, odjechała... © KOCURIADA


I ostatecznie wybrałam powrót do domu przez las (wywróżyły mi się gałęzie, dobrze myślę?), a następnie przez Okólną, Wódkę i podjazd na Dąbrówce (czułam całymi nóżencjami, że kostki brukowej było dziś jednak za mało...) na Niusolti. Czyli od Kalonki przez Bukowiec i Grabinę znowu po asfalcie. Oj, jak mi się te gumy klajstrowały z masą bitumiczną, no po prostu szlag mnie trafiał! Co zrobić? Zmieniać je na huraganiczne czy rejsin-ralficzne???

A czasu na decyzję coraz mniej...No to mam kolejnego „fijoła” do przedwyprawowej kolekcji:

Słoneczny pochód fijołów... © KOCURIADA


A każdy z nich oznacza konieczność podjęcia decyzji. Sie porobiło!
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 41.05 km (10.00 km teren)
02:07 h 19.39 km/h
Maks. pr.:41.03 km/h
Temperatura:15.0

Kocham poniedziałki, ale...

Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 05.04.2011 | Komentarze 8

do kurwy nędzy tylko takie, które nie niweczą moich planów!!!

Ten wpis będzie ociekał złością, więc jeśli komu zależy na utrzymaniu „american smile” niech tego nie czyta, lojalnie ostrzegam!!!

Życie to jednak jakiś kurewsko kiepski serial z gównem i szczynami w roli głównej.
Co mnie mile połechce po sutach, to dla równowagi jebnie nożem w plecy i to od razu tasakiem do profesjonalnego rozbioru świń, bo i po cóż się bawić jakimś marnym scyzorykiem, kiedy się ma w zanadrzu „fajniejsze” zabawki.

Wynika z tego morał przede wszystkim taki, że „Karolinki” będą się w maju puszczać na prawo i lewo, lecz NIE w moim towarzystwie, a i wypad czerwcowy na Litwę stanął pod wielkim znakiem zapytania :(((

Zacznę jednak opowieść od samiutkiego początku tego egzystencjalnego Harpagana. Obudziłam się z planem, że pojadę dziś w ramach regeneracji na drugi kraniec miasta, na cmentarz przy ulicy Szczecińskiej – odwiedzić Mamę i Babcię. Zamierzałam jeszcze wpaść do Tatka, by sprawdzić czy go ciągle dręczy poantybiotykowa rzygo-sraczka.
Pogoda za oknem co prawda nie zapowiadała żadnej rewelacji, lecz wyglądała stabilnie, w związku z czym nie zastanawiałam się zbytnio nad odzieżą. Dawid napomknął tylko, bym nie zapomniała nakamurki, bo pewnie wiać będzie nie zgorzej aniżeli wczoraj, deszcze zaś mają być tylko przelotne...

Zebraliśmy się do południa, Łosiu uderzył na swoje przedpracowe interwałki, a ja pół godzinki po nim śmignęłam w swoją stronę, (prawie) goła i wesoła, że fajnie się kręci.
Po skręcie na Bukowiec stwierdziłam, że wieje mi w pysk. Przed Okólną zaczęło z deczka kropić, ale jak się okazało tylko przelotnie, więc nawet nie mignęło mi przez czachę by wracać do domu. Z Okólnej skręciłam sobie na super wyludnioną Wycieczkową, i pedałowałam spokojnie pod górkę aż na horyzoncie zaczęły majaczyć 2 rowerujące sylwetki. Jechali z naprzeciwka, rozkminiam, że chyba faceci i myślę: „Nic to, zrównamy się, przywitamy i rozjedziemy”. Wdrapuję się powoli na wzniesienie, ze wzrokiem utkwionym w asfalt tuż przed przednim kołem. Kątem oka spostrzegam, że to już, podnoszę zatem na moment wzrok i zanim jeszcze zdążę otworzyć paszczę słyszę od jednego z „panów” tekst: „JEBNĄĆ CI?”. Przez ułamek sekundy łapię z tym kutafonem bezpośredni kontakt wzrokowy i już wiem, że się skurwiel pomylił, bo na jego otłuszczonej łysej pale maluje się zdziwienie, że ma przed sobą babkę. Czyli, że szansa na spektakularny wpierdol dany przypadkowemu rowerzyście przepadła, przez co nie będzie miał się czym chwalić na osiedlu. No jakem w miarę ułożona Kocuriada, tak bez pardonu wpakowałabym takiemu troglodycie banana w łapę i zamknęła w klatce!

Byłam przekonana, że jazda na rowerze to rozrywka z gatunku tych bardziej wysublimowanych, tych dla ludzi inteligentnych, dobrze ułożonych, no po prostu dla ludzi fajnych. Cóż, myliłam się. Nie zapominajmy jednak, że mieszkam w Łodzi. Tutaj są inne warunki bytowania. Tutaj można dostać wpierdol dosłownie za nic. Dlatego właśnie „Kocham to miasto”.

Te dwa kulturystyczne bałwany tak rozsierdziły moje trzewia, że już do końca drogi nie poznawałam siebie. Opierdol zbierali wszyscy i za wszystko, w ogóle nie przebierałam w słowach, w końcu jestem dziewczyną z samego serca śródmieścia, to jak trzeba, też potrafię. Na pierwszy ogień napatoczyła się na mój ozór jakaś półmózga baba z telefonem przyklejonym do ucha, bo zachciało się jej zaparkować wózek z bachorem na samym środku ścieżki, na której zapitalałam sobie z górki. Potem jakiś zapyziały fan prasy, który stał jak słup soli z gazetą w łapach i jajami przewieszonymi nad linią odzielającą strefę pieszych od drogi dla zroweryzowanych. Zjechałam także wszystkich napotkanych staczy przyprzystankowych, którym nie wiedzieć czemu zawsze łatwiej i przyjemniej puszcza się bąki na obszarze zarezerwowanym dla jednośladów. I zflugałam nawet samą ścieżkę, a to, że jest z kostki pamiętającej epokę Gierka, za to, że jakiś ciul zafajdał ją żwirem, przede wszystkim zaś z tej przyczyny, że się urywa ni stąd ni zowąd, w najmniej oczekiwanym momencie i trzeba dupę przerzucać na drugą stronę jezdni, choć jest to człowiekowi absolutnie nie po drodze...Kurwa! No ja pierdolę!

Jak już dokumentnie wytrzęsło mi tyłek na Liściastej i mogłam zaparkować na cmentarzu, okazało się, że siedem grobów dalej właśnie odbywa się celebra pożegnalna z wszelkimi rzewnymi pieniami na wysokim C a ja wyglądam przy tym kondukcie jak kwiatek do kożucha. Tak mnie to rozstroiło, że wypsztykałam pół paczki zapałek zanim udało mi się odpalić dwa małe znicze, przez co uciekłam ze Szczecińskiej znacznie później niż zamierzałam - właściwie zdążyłam przemknąć tuż przed tłumem żałobników wracających do swych aut.

Jadę dalej na tej swojej wściekłej adrenalinie, obmyślam traskę, by nadrobić jakoś stracone minuty i coś czuję, że niebo centralnie się na mnie wypięło i szczy mi na łeb. Strumień robił się coraz mocniejszy i oto, koło 15:00 z przelotnego deszczu zrobiła się regularna ulewa. Zajebiście!
Chciałam mądrze skrócić drogę do Brukowej, ale w zamian wpakowałam się w jakieś zagłębie różnego pokroju przedsiębiorstw...Pokręciłam się po tym, jak się okazało, zamkniętym terenie, jak kulka gówna po dwunastnicy, po czym z pokorą musiałam zrobić objazd ulicą Aleksandrowską. Na tejże, w spontanicznym odruchu głupoty podjęłam próbę przebicia się pod wiaduktem, skutkiem czego wpierdoliłam się prosto na peron kolejowy. Musiałam skakać przez tory, a deszcze niespokojne lały na mnie coraz mocniej...

Zanim udało mi się dojechać do Taty, byłam już cała mokra, psiocząca na zdjęte błotniki, które radośnie leżały sobie w pokoju pod ścianą, podczas gdy ja zmagałam się z kurewską ulewą i w ogóle byłam w nastroju z gatunku „bez kija nie podchodź”.
A dotarłam do niego chyba cudem, bo jakaś lalunia skręcająca na warunku w prawo niemalże rozjechała moje dupsko jak zwykłej żabie. Miałam też prawie rowerowy parkour na odcinku od Manufy do ulicy Sterlinga, na której ostatecznie przestałam walczyć z tym, co pojawiało się na mej drodze najcześciej, czyli bez żenady zaczęłam wjeżdzać w nawet te największe kałuże.

Dotarłam zatem do rodzinnego gniazda. Tata wymizerowany, umęczony, acz nadal żyjący. Miałam się nim troskliwie zająć, a w efekcie moich dwugodzinnych przygód, to on skakał koło mnie. Na moment zrobiło mi się naprawdę dobrze, jakbym wskoczyła w te stare dobre czasy, gdy dom pełen był energii mamy i babci...

Aż tu nagle telefon od Łosia i :„słuchaj, w drodze do domu, wypirzgnąłem się rowerem, nie wiem, czy dam radę po Ciebie i Konę podjechać...strasznie boli, daj mi trochę czasu...”

Zwoje mi się od tej wiadomości zagotowały...Boli? Kuźwa, trzeba zrobić rentgen, i to szybko, bo Karolinki już tuż tuż!!! Szybki kontakt z eve (niestety nie była w stanie nam pomóc) i decyzja zapadła – tatek musi sobie załadować korek w tyłek, a do buzi przytroczyć foliówkę, bo ja muszę NA_TEN_TYCH_MIAST do domu!!!

Dzielny był, pojechał, za co mu dziękuję, choć zdążył mnie wkurzyć po drodze ze 3 razy. Najpierw spartolił mi w Konie idealne ustawienie siodełka, które wypracowywałam chyba ze 2 lata! Potem rozmontował przednie koło, a to jak się z moim maleństwem obszedł już na Nowosolej, przemilczę, bo doprawdy brak mi słów! :(((

Wpadłam, szybka krzątanina po domu, hasło, że nie ma to tamto, trzeba jechać, sfocić, sprawdzić i już, nie ma żadnego ale! („ale” oczywiście było i to nie jedno, lecz nie dałam się zbić z pantałyku). Zapakowałam Łosia w rekina i migiem na Gorkiego, gdzie miła pani odesłała nas aż do Andrespola, bo ponoć od marca to tam przeniesiono pomoc medyczną dla dzielnicy Widzew. Nic to kurwa, że Andrespol jest właściwie za miastem, jedziemy...a tam mówią nam, że i owszem mogą przyjąć, ale zdjęć RTG nie robią i albo wracamy do centrum miasta na pogotowie przy Sienkiewicza, albo na ortopedię do szpitala na Stoki.
Stoki bliżej...jesteśmy, czekamy do upadłego, w końcu przylazł lekarz, czekamy... jest fota, czekamy znowu, i na koniec pojawia się taka oto alternatywa:
6 tygodni w gipsie jako leczenie zachowawcze i wielka niewiadoma odnośnie ruchomości w stawie łokciowym po jego zdjęciu
lub
operacja, najlepiej od razu, ale w innym szpitalu w ramach ostrego dyżuru....
może uda się chociaż uratować wyjazd na Litwę?????
Chwila namysłu, ważenie za i przeciw, po czym wjeżdżamy na Niusolti po szpitalną wyprawkę i zapitalamy na Milionową aż się kurzy z rury wydechowej. Mija już 3 godzina jeżdżenia po mieście...Znowu kuźwa czekamy...podajemy skierowanie do szpitala....czekamy....jest rozmowa z lekarzem....ale kurwa płyty ze zdjęciem nie mogą odczytać....to kurwa idziemy se pod pracownię RTG i se znowu czekamy....dzwonimy....czekamy....dzwonimy dłużej...i stoimy jak te jebane ogrodowe krasnale.... po jakimś tam czasie pojawia się zaspana obsługa...focą....schodzimy na parter....czekamy....już prawie północ, a my se kurwa radośnie kwitniemy pod drzwiami....Harpagana zaczęliśmy przed godziną 19:00...po północy zdjęcie spłynęło z pierwszego piętra na parter...więc w końcu Łosiu znika w czeluściach lekarskiego pokoju...czekam cierpliwie, bo co mi zostało?...nagle otwierają się drzwi, wychodzi Dawid i już po jego minie widzę, że coś nie ten teges...wyrok zapadł:
zamiast jednej będą operacje 2!!!
pierwsza już w nocy, potem 6 tygodni gipsu i kolejny zabieg, bo trzeba będzie wyciągnąć druty...a potem już tylko rehabilitacja...fajnie czyż nie???

I tak to kurwa życie zrobiło mnie już przy poniedziałku w "giętego hooooia"...
Jestem naprawdę wściekła!!!

Nie tylko Karolinki, ale prawdopodobnie i Litwa wypadnie z naszych planów i wcale się nie zdziwię, jeśli od tego jeżdżenia po mieście ujrzę jutro rano w lewym przednim kole auta wielkiego flaczora...

A kropką nad i dzisiejszego dnia niech będzie ogromny bolący syf, jaki wybudował się na mym czole od tego latania przez 6 godzin po oddziałach NFZ....
no jak nie urok, to sraczka...
Kategoria Triki (25...55)


Skołowałam 103.87 km (15.00 km teren)
04:51 h 21.42 km/h
Maks. pr.:50.70 km/h
Temperatura:20.0

Ozorków na 100

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 4

Nowosolna – Grabina – Bukowiec – Kalonka – Wódka – Okólna – Łagiwniki – Zgierz – Jastrzębie Górne – Jedlicze – Grotniki – Kowalewice – Ozorków – Maszkowice – Modlna – Brachowice – Wypychów – Gieczno – Lorenki – Kwilno – Gozdów – Wrzask – Ciołek/Osse – Koźle – Wola Błędowa – Bratoszewice – Nowostawy Górne – Stryków – Sosnowiec Pieńki – Ługi – Dobieszków – Borchówka – Kalonka – Bukowiec – Grabina – Nowosolna

Lovely Sunday :)))
Zrobiliśmy pętelkę przez Ozorków, po terenach, których jeszcze nie miałam okazji zwiedzać jednośladem. Oh, jak ja lubię jechać w nieznane! :)))
Pełno było dziś wokół miłosnego nastroju: a to gżdżące się bezwstydnie na środku nagrzanego asfaltu ropuchy (jedna para niemalże skonała pod kołami Jakubka!), a to znowu sfory psów ciekające po polach za jaką zwęszoną „gotową”. Kobitki roznegliżowane w przydomowych ogródkach, panowie eksponujący przy piwku pod wiejskim sklepem swe jakże męskie owłosione klaty, a już w szczególności te damskie pończochy zarzucone niedbale gdzieś na drzewie utwierdzały mnie w przekonaniu, że wiosna już pełną gębą rozdziawiła się na świat i jest gotowa do płodzenia.
No więc nie pozostało nic innego, jak wpisać się w ogólny nastrój i urodzić pierwszą w tym roku kilometrową setę. Miała ona po części sprawdzić jakość wykonanej przeze mnie dotychczas pracy. Może i się mylę, ale mniemam skromnie, że exam is passed :))) Calutki czas czułam się bardzo dobrze, kręciło się w miarę lekko i w ogóle zero zadyszki, co nie zmienia jednak faktu, że po powrocie do domu momentalnie zmorzył mnie sen, więc musiałam sobie po kociemu uciąć regeneracyjną drzemkę...

Ale od początku – mimo łosiowego kacora wyjechaliśmy planowo, bo przed 12:00. Najpierw zjeżdżoną już milion razy trasą, bo przez Kalonkę do Łagiewnik. Szybko można było zauważyć, że pogoda dopisała, albowiem na ścieżki wyległy wszystkie możliwe kręciołki. Jakieś profi peletony, kościelne chuściny na swych kozach, samotne górale, czy też typowo niedzielni rodzice chcący w aktywny sposób zapełnić czas swej „plejstejszynowej” dziatwie.
Po przebrnięciu przez Zgierz, w którym bez przewodnika z pewnością zginęłabym z kretesem w gęstwinie przecinających się ulic, zrobiło się nagle luźno i ślicznie po obu stronach drogi. Suuuunęłam, ot tak sobie, zajepłaską ziemią przez ładniutkie Jastrzębie Górne i Jedlicze. Ten malowniczy odcinek zakończył się w Grotnikach, nie pozbawionych całkiem uroku, lecz ja jestem przede wszystkim miłośnikiem otwartej przestrzeni, więc z nieukrywaną radością wyjechałam z nich w stronę Ozorkowa.
W rzeczonym Ozorkowie poczyniłam zakupy w jednym z otwartych sklepów. Zabezpieczyłam ciało w „lwią siłę”, z dezaprobatą łyknęłam cytrynowego oszona (bleeeee) i ruszyliśmy z drogę. Od tego momentu mieliśmy przez większość trasy pod wiatr, więc starałam się tak ustawiać względem Łosia, by przyjmować na siebie jak najmniej podmuchów ;p
Następny brejk przypadł na Modlną, ponieważ Dawko chciał ponownie obfocić „kościółek z trumnami”, jako że zdjęcia z jego samotnej wycieczki sprzed kilkunastu dni po prostu nie wyszły. Pstrykał i pstrykał, a ja łaziłam w te i wewte, ładując się w kadr:

Modlna bez mojej modlitwy, za to w trybie przeszkadzacza... © KOCURIADA


I jeszcze zapatrzyłam się w modrzew przykościelny, który już puszcza zielone:

Chcesz zielone? Już się robi :) © KOCURIADA


Z Modlnej skręciliśmy na Gieczno, krajobraz ponownie cuuuudny, jechałam jak zahipnotyzowana :)))

Błękit tu błękit tam © KOCURIADA


Szumi trawka szumi... © KOCURIADA



Ładowałam swe słoneczne baterie aż do upadłej chatynki, którą po prostu musiałam uwiecznić z Jakubkiem:

Jakubkowa poświata © KOCURIADA


Imperatyw wewnętrzny pchał mnie także do zwiedzenia wnętrza rozpadającego się domostwa, lecz nagle na horyzoncie pojawił biały VW, jak słusznie zauważył Dawko „ten sam, którego kierowca zatrzymał się, by mógł spokojnie robić zdjęcia podczas poprzedniej wycieczki”. Czekam zatem na rozwój sytuacji, zastanawiam się, czy ładować się na zaplecze domu czy nie...auto pojechało. I akuratnie jak skończyłam sesję fotograficzną i zebrałam się ostatecznie za realizację planu, VW podjeżdża od drugiej strony i z jego czeluści zagaja do nas męska giemba: „ale o co tutaj chodzi? Pan tu ciągle przyjeżdża i robi zdjęcia, można to tak? i po co?”. Biorę zatem ster w swoje ręce, ładuję na pysk uśmiech numer 8 i nawijam panu makaron na uszy, jak to kochamy stare chaty, że uwieczniamy Polskę, której już prawie nie ma i takie tam (no przecież nie powiem wieśniakowi, że tak naprawdę pstrykam rower, bo tego to już z pewnością nie pojmie!) ...Pan jednak przesiąknięty jest do cna polskością, zerka podejrzliwie, sugeruje, że to jego własność i że nie ma nic za darmo, a jak chcemy to całą chatę może nam sprzedać...na co ja odparowuję, że chętnie, tylko: „CZEMU JĄ PAN TAK ZAPUŚCIŁ? ŁADNIE TO TAK????”...a potem jeszcze zarzucam go pytaniami w stylu, czy to spadek po rodzicach, czy po dziadkach...no więc, koniec końców, Pan nie miał wyjścia, wymiękł zrozumiawszy, że nic nie wskóra, że nie będzie miał przyniedzielnej flachy za friko i spokojnie odjechał w siną dal (a już sądziłam, że będzie niezła afera :)))
Po tej przygodzie dalsza część podróży odbyła się pod znakiem zmagania z wiatrem, który mając farbę w postaci wyciekających z nosa gili malował na moich policzkach różne ciekawe abstrakcje, ale mimo to kręciło się super :)))
Do Gozdowa, gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój pod sklepem na nawodnienie komórek, jechaliśmy ciutkę przez las, większość zaś trasy przecinając pola. I tylko to Kwilno zapadło mi głęboko w pamięć. Wyglądało, jakby dopiero co przetoczyło się przez nie tornado. Bardzo przygnębiający obrazek :(
A od Gozdowa aż do Niusolti, niewiele pamiętam, koncentrowałam się na technice jazdy pod wiatr i dziurach do ominięcia. Jeszcze tylko w Ługach szybkie zdjęcie:

Prawie hołm, słit hołm... © KOCURIADA


i dalej już na pamięć do mety, napoić się i zasnąć pod pierzynką z kotów (sic!) :)))
Dobry to był dzień, wspaniały :)))
Ozorków bez wywieszonego ozora :)))
Dla Łosia regeneracja, dla mnie zaś wytrzymałość w tlenie.
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 13.53 km (1.50 km teren)
00:35 h 23.19 km/h
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:10.0

Fraszka

Sobota, 2 kwietnia 2011 · dodano: 02.04.2011 | Komentarze 0

Przez pierniczone zawodowo-gospodarskie obowiązki nie mogłam sobie pozwolić na nic więcej ponad poranną fraszkę. Za to po powrocie do domu zorientowałam się, że inni nieźle się dziś do południa napracowali, za co z całego „orzełko-serduszka” dziękuję. Mój dzień stał się lepszym i już mi nie straszne 8h pracowej nudy :) A oto rzeczony wywoływacz dobrego humoru (już tylko miesiąc do wyprawy, YUPI!!!):

Karolinki 2011 © lobotomik


Sieku, nazwa fantastyczna, plakat piorunujący :))) Mam cichą nadzieję, że koszulki z nadrukiem, które dla nas szykujesz, będą typowo rowerowe, koniecznie z kieszenią na plecach, bo gdzieś przecież muszę zmieścić kremówki na drogę a i różaniec dobrze byłoby mieć w trasie cały czas pod ręką…
A za samowolne „wykorzystanie wizerunku” (wprost nie mogłam się powstrzymać!) stawiam Ci dzisiaj piwo :D
Kategoria Puma (...25)