avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2011

Dystans całkowity:1445.87 km (w terenie 139.00 km; 9.61%)
Czas w ruchu:62:45
Średnia prędkość:23.00 km/h
Maksymalna prędkość:53.00 km/h
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:76.10 km i 3h 29m
Więcej statystyk
Skołowałam 130.15 km (1.50 km teren)
05:55 h 22.00 km/h
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:18.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 9 dan: Kaunas-Okliny

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 24.07.2011 | Komentarze 0

Kaunas – Garliava – Mauruciai – Skriaudziai –Purviniske – Gavaltuva – Antanavas – Pilviskai – Vilkaviskis – Graziskiai – Vygreliai – Sudawskie – Wiżajny – Okliny

Ostatni odcinek serialu z biblijnym cytatem w tle :)

Miał to być dzień błękitu, na przekór szarudze, jaka na dobre rozpanoszyła się za oknami naszego małego ciepłego em usytuowanego na parterze jednego z wielu kowieńskich beton-wieżowców. Powyciągałam w związku z tym wszystkie części mego niebiańskiego lajkrowego stroju, zaczęłam się w nie ochoczo wturliwać i wtem zza węgła wyskakuje Dawko dzierżący w dłoni żółty fraczek.

-„Dla mnie?” (ja – z miną podduszonego dekla)

-„a dla kogo, mój Ty liderze?” (on – z bananem rozciągniętym w poprzek twarzoczaszki)

Po takiej odpowiedzi przyłapałam samą siebie na „niegrzecznych myślach”:

Totalnie nie współgrał mi ten „kulor” z resztą uniformu, ale z drugiej strony….hmmm…być liderem? Wjechać triumfalnie do Polski? Czemu nie :P

Bardzo się cykałam, że nic z tego nie wyjdzie, zwłaszcza jeśli wypompują mnie na rozgrzewkowej trzydziestce. Do tego Lobo nie ukrywał, że ma identyczne zakusy na pierwszeństwo wjazdu do ojczyzny…w starciu z tytanem nie miałam żadnych szans.
Zakończyłam więc pospiesznie swe „niewczesne rozważania”, bez przekonania założyłam „wdzianko-przegranko” i posłusznie wpisałam się w peleton…w szary koniec peletonu :)

Początkowe tempo takie jak zwykle, jednak tym razem naprawdę skoncentrowałam się na oddychaniu przeponowym, co zaczęło owocować względnie niskim poziomem zasapania ;P

Nieoczekiwanie pogoda przyszła w sukurs moim planom - „wydymając się” na naszą zgraję ile tylko wlezie, trochę z boku, więcej w twarz. Jedyny moment prawdziwego osłabienia dopadł mnie tuż przed pierwszym postojem, gdzie pod zamkniętą kawiarnią schowaliśmy się przed deszczem. Potem było coraz lepiej - mimo przeciwności losu :P

A fatum było całkiem pokaźnych rozmiarów:

Po skręcie w Purviniske, do którego troszkę dociągnęłam chłopaków (E⪙ udali się w krzaki jakieś 4km wcześniej), Sieku wypruł jak strzała, podczas gdy dream team w składzie Łoś i ja wpadł do sklepu wyczyścić półki z coca-coli…której zbrakło!

„Noż kukaracza! Przegram z kretesem???”

Przed nami był 17-kilometrowy odcinek jazdy centralnie pod wyciupisty wiatr - kawał prawdziwej mordęgi, bośmy ledwie kręcili średnią 20 z hakiem. Na tymże fragmencie zaczęła mnie mentalnie uwierać żółta koszulka O..O

Co prawda, Lobo przestał majaczyć na horyzoncie, ale byli jeszcze doganiacze, którym należało zwiewać sprzed kół, więc zaczęłam wychodzić partnerowi na krótkie intensywne zmiany.

„Może się uda?”

I tak zostało do końca dnia: „Uda się, nie uda się, uda się, nie uda się, ale komu psia kufa ma się udać, jak nie mnie?”

Nakręciłam się do tego stopnia, że deszcz przestał mnie cokolwiek obchodzić (sorki Łosiu, ale trza było nie wywoływać wilka z lasu ;P). Tylko burza z piorunami na wyjeździe z Vilkaviskis ostudziła moje zapędy na jakieś pół godzinki ;) Schroniliśmy się pod rzędem drzew przy głównej trasie, odczekaliśmy aż się niebo opamięta, przebraliśmy w suche ciuchy na oczach połowy miasta i chodu, bo nie chcę tracić czasu ;P

Pracujemy zawzięcie, a wokół cudna pogoda, strasznie prażyło po plecach!
Ledwie co zdążyłam podeschnąć przez te kilka marnych kilometrów i….
ło, znowu to:

Z takimi nie wygrasz :) © KOCURIADA


Anioły nie dawały odpocząć, najwyraźniej dzień wcześniej poszło tam na górze za dużo Svyturysa :P

Z tymi też © KOCURIADA


Ale co tam, niesamowicie dobrze zrobiło się na duszy, niby lało jak z cebra, a powietrze było jednocześnie tak świetliste, że patrząc jak wielkie krople deszczu odbijają w sobie cały świat, rżałam z zachwytu niczym koń w galopie :D I nie przestawałam pedałować.

„Oby tylko wrócić do ojczyzny”

W Vygreliai powinnam zatrzymać się nad tym cudnym szmaragdowym jeziorem i podziękować jego Pani za opiekę. W końcu i moje imię wywodzi się z wodnej rodziny :)
Obiecałam jednak, że w przyszłym roku wrócę w tamte strony naprawić swój błąd :)

Po wjeździe do Polski poczułam ogromną ulgę, jakbym narodziła się na nowo. Sudawskie okazało się przepiękne! Kocham ten nasz zahukany kraj (choć miast nadal nienawidzę ;P), a po osiągnięciu punktu zbiórki w Wiżajnach padłam jak kawka.

Zaraz po tym, jak się okazało, że dziwnym zrządzeniem losu, WYPRZEDZILIŚMY SIEKA!!!!!!

Zatem ostatni zostali pierwszymi.

Taaaak, nie wybielam się, nie kłamię, więc skonstatuję, że cieszy mnie ten stan: ciężki jak cholera rower, wygranie etapu i ja :)

Koniec przygód opętanej logistyką Kocuriady.

Za całokształt dziękuję całej ekipie, że znowu dali mi w kość, Dawkowi za ocean cierpliwości, a najwięcej moim szarym eminencjom, prawdziwym bohaterom tej wyprawy, czyli siedmiomilowym Szit-butkom:

Heroes © KOCURIADA


Oj, zapomniałabym - to także Wasz sukces, moje super komfortowe żelowe wkładeczki :P

W 9 dni pokonałyście 1039, 38 kilometrów.

Jestem z Was dumna :D
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 120.51 km (18.00 km teren)
06:01 h 20.03 km/h
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 8 dan: Kernave-Kaunas

Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 22.07.2011 | Komentarze 0

Kernave – Musninkai – Juodonys – Liukomys – Upninkai – Jonave – Cinciai – Bategala – Draseikiai – Lapes – Kaunas

Oj, zaryje się w mej pamięci ten dzień na dłuuuuugie lata.

Przygód nadszedł czas:

Bye bye Baras © KOCURIADA


Na wyjeździe z Kernave nie mogliśmy odmówić sobie sesji zdjęciowej z widokiem na pozostałości po siedzibie wielkich książąt litewskich:

litewska Troja - Kernave © KOCURIADA


Zachwyt in flagranti © KOCURIADA


Kernave © KOCURIADA


Lobo foci... © KOCURIADA


Troszkeśmy się chiba zapomnieli ;P

Aby obrać właściwą trasę na Kaunas, trzeba było wrócić do Musninkai, z wiadomej przyczyny obdarowującego nas podjazdem z gatunku „obiecujących”.
Podziękowałam dobrym duchom tej okolicy, gdy okazał się niezbyt dokuczliwy dla nie-do-końca rozgrzanych wielogłowych mięśni ud.
Niedługo po nim wtoczyliśmy bajki na szutrówkę, na którą wjechałam ostatnia, co mnie deczko przeraziło, albowiem poznałam już tajniki jazdy terenowej na tyle intensywnie by mieć pełną świadomość tego, jak trudno odrabia się straty na gruncie...więc się spięłam, by mnie nie pożegnali :) Początkowo starałam się po prostu dobrać najodpowiedniejsze przełożenie, lecz po krótkim odcinku asfaltowym przez wieś Liukomys, a także świetnym rozpędzeniu peletonu przez Lobotomasza, poczułam w swym organizmie nadnaturalne stężenie midichlorianów - oj, procentowało to pyszne obfite śniadanie, procentowało! ;P Pogalopowałam więc wychodząc ludkom na prowadzenie (no proszę, dałam kolejną zmianę na tej wyprawie :D).
Słońce dawało po twarzy a wiatr po kościach, ale płynące krajobrazy, kołujące nad głowami drapieżniki, nade wszystko zaś myśl o tym, że to przedostatni dzień powrotu do domu, kroiły me serce na kawałki i rzucały Litwie na pożarcie. Kilka z nich zostało tam na zawsze, więc będę musiała kiedyś po nie wrócić...

W Upninkai zaopatrzyliśmy się w porcję kalorii. Ku wielkiemu zaskoczeniu na sklepowej półce znalazłam Ozone – energy drink łódzkiego pochodzenia. Tak miły akcent wchłonęłam bez najmniejszego namysłu, a przydał się bardzo (tak sobie oczywiście wmawiam), bo zaraz za miejscowością uśmiechał się do mnie dupny podjeździk :)
Jeszcze na długo przed Jonave rozdzieliliśmy się na 2 grupy, w stosunku 2:3.
Ło matko, gdybyśmy tylko byli mądrzejsi nie robiąc tego cośmy uczynili, prawdopodobnie dojechałabym do Kowna bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. A tak, w samym Jonave nie skręciliśmy z Łosiem w lewo, tylko radośnie odbiliśmy w prawo pokonując najwredniejszy i najbardziej stromy asfaltowy pagór w ciągu całego wyjazdu…ale to nie koniec. Na szczycie zakapowaliśmy, że kierunki rozjeżdżają się nie tak jak trzeba…
Korzystając ze wskazówek „jonavian” (?) przebrnęliśmy przez kolejną dawkę terenu (że niby taki skrót wyprowadzający na dobrą drogę, hehe), na którym poczułam przez chwilkę jak konikowe koła dziwnie zatańcowały. Nic to, wpisałam to wrażenie na konto rozcentrowania kół i zapomniałam o problemie, tym bardziej, że znowu mieliśmy przed sobą gładki jak stół asfalt.
Ale kurka, co mi się zaczęło fatalnie jechać...Patrzę na rower – wszystko git. Medytuję nad sobą – czuję się wyśmienicie. Może jadę pod wiatr???? Robiąc dobrą minę do złej gry męczyłam kilometr za kilometrem, nie mogąc wydusić średniej powyżej 22km...na płaskim :(
Dawid zarządził częste, aczkolwiek króciutkie postoje, oszczędzając przy tym gadki na temat mojej niedawnej zapierniczanki...
A ja nic tylko kutwaszę się w sosie wewnętrznych wątpliwości i ciągnę z flachy na potęgę.
W skądinąd pięknych okolicznościach przyrody:

Jeszcze się nie domyślam...:) © KOCURIADA


Przed zasiedloną przez stado saren Bategalą wyprzedza nas Siek.
Na postoju, po pokonaniu kilkustopniowej hopki, widzę jak mija nas E&elS;.
Ostatecznie strzela mi żyłka pierdząca, bo nie rozumiem, co się dzieje, a tego właśnie nie lubię najnajnaj: ciemności doświadczania...
No żeby mnie wszyscy zrobili w bambuko na 20 kilosów przez samym Kownem???
Mada faka sraka ptaka!
Dawko nakazał mi półgodzinne siedzenie pod sklepem w Draseikiai, to siedziałam. Albo łaziłam, rozciągałam kulasy, piłam, jadłam, strechingowałam ramiona i ni ciuciula nie widziałam żadnej różnicy. Czułam się tak samo fantastycznie, tylko ten obudzony wewnątrz ork (co tam jeden, cała armia orków!!!), nie dawała spokoju...
Czas dobiegł końca, więc trzeba było ruszyć. Zarzucam tyłek na siodło, przejeżdżam jakieś 500 metrów na bujanym fotelu…no dobrze, że wreszcie! Fiat lux!!!
Mam kuźwa flaka na tylcu!!! Ralfowy skurczybyk potrzebował aż 20 kilometrów, by się zaprezentować od najlepszej strony! No żesz w dziób marabuta!
Teraz dopiero zaczęła się „prawdziwa jazda”, albowiem miałam przy sobie dętkę, ale pompki niet :( Wszystkie pompki, sprzysiężone przeciwko mnie, dojeżdżają paradnie do Kowna…
Wracamy zatem pod sklep, by zacząć łapankę.
„Kto pyta, nie błądzi” - kilkanaście strzałów za mną i same pudła.
Nawet skrawka zacisku nie mieli!
Wpierw ogarnia mnie czarna rozpacz…analizuję czy mam się rozdziać do pasa, by przykuć uwagę kierowców, ale eeee tam, biust za mizerny na taki happening, więc zaczynam już tylko wodzić głupkowatym wzrokiem za posiadaczami drajwing lajsens. Oraz po Cinderku wywalonym bebechem do góry.
Następnie przyszła fala pustośmiechu. Ani w sklepie, ani w najbliższym domostwie nie ma żadnego ustrojstwa do pompowania czegokolwiek.
Nawet poczciwy żul w końcu rozkłada ręce, choć bardzo ale to bardzo chciał nam pomóc zaczepiając wszystkich tych, którym udało się przemknąć obok nas niezauważenie.
Z minuty na minutę cała przysklepowa scenka nabiera cech groteski.
Iiiiiiiiii….
I kiedy już mi totalnie zwisa i powiewa cała ta zabawa, do akcji wkracza nasz Zbawca – wysoki na metr dziewięćdziesiąt, szeroki na metr półtora, „solaryczny” chłopak w dresie Lacosty. Nad łańcuchem na klacie łaskawie nie będę się roztkliwiać ;P
Nim zdążyłam się namyślić czy to aby nie jaki mafioso, Dawko został wciągnięty do fury, z piskiem opon odwieziony „gdzieśtam”, gdzie pomieszkiwał sobie mechanik samochodowy, by po niecałych 15 minutach zostać wyplutym z wyżej wspomnianego auta wyżej wspomnianego osobnika - z pękatą czyściutką oponką :D:D:D:D:D
ALLELUJA!
Na finiszu akcji okazało się, że to nie Litwin, lecz Polak Polakowi dał pomocną dłoń.
Jak mi później wyjawiono, tych naszych narodowych łapek to było co najmniej 6, ponieważ Wielkiego Blachogrzebacza także powiła matka polka.
I tak oto, wszem i wobec rozprzestrzeniane wieści o nienawiści polsko-polskiej na gruncie obcym znowuż mają się nijak do rzeczywistości.
Cóż.
Zebrało się 2 godziny obsuwy, więc do samego Kaunas zapodaliśmy niezłą tempówkę, szkoda tylko, że oznaczenia centrum mają w tym mieście tak pokręcone, że po raz kolejny nadłożyliśmy drogi moknąc pod złośliwym niebem.

Złośliwości tego dnia nie było końca, wspominałam może o tym? :)
Kelner zapomniał mnie obsłużyć…a jak już sobie przypomniał, to po minucie wrócił, bo zapomniał to, co sobie przypomniał, więc musiałam wyłuszczyć ponownie tajniki mego apetytu. Czekałam na realizację zamówienia stanowczo za długo, aż mi się czoło marszczyło jak mopsowi:
GDZIE JEST MOJA MICHA?????? © KOCURIADA

Słuńce zdążyło w tym czasie osuszyć ulice jarając buzie co poniektórych rowerzystów w ciekawe wzorki:

Kowieński deptaczek © KOCURIADA


Mam Was - fotek wzorków specjalnie nie zamieszczam ;P
Pokażę za to wejście do Kościoła:
Kowno © KOCURIADA


Oraz wyjście z tegoż:
No i co? ;P © KOCURIADA


No i co?
No i pomknęliśmy na sympatyczną kwaterę, gdzie przywitał nas:

W tym odcinku były hulanki kuchenne, tivi oglądanie, łazienkowe swawole (w tym z nosa dłubane babole), aż wreszcie każdego ogarnął zieeeeeeew
Mnie dopadł najprędzej, ale czy to kogo w ogóle dziwi? Po takim dniu??? :P
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 132.00 km (13.00 km teren)
06:00 h 22.00 km/h
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:17.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 7 dan: Utena-Kernave

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 17.07.2011 | Komentarze 2

Utena – Leiunai – Skiemonys – Alanta – Moletai – Zalvariai – Ambroziskiai – Giedraiciai – Srvintos – Musninkai – Kernave

Na lekcjach religii wyszkolono mnie za młodu, że siódmego dnia bezwzględnie nakazany jest odpoczynek, a dzień święty należy święcić w sposób jak najbardziej uświęcony…

Well, traf chciał, że mój siódmy etap rozminął się z bogobojnym kalendarzem i musiałam dalej arbajtować.

Zaprawdę, powiadam Wam, nastał dopiero piątek, w związku z czym w motelowym kołchozie zawrzało od przedwczesnej pobudki ustawionej (oczywiście) w kocuriadowym tjulefonie. Pakowanie poszło w miarę sprawnie mimo, że sakwy wiozłam przedpotopowe, no ale przecież „practice makes perfect” , czyż nie? :P

Przed dziewiątą wytaczamy bajki na dwór iiiiii…czekamy…czekamy…sobie normalnie kwitniemy, jak co dzień ;P Już nawet zaczęłam robić skip A z tych nudów:

Jedźmy już, bo tu brzydko... © KOCURIADA


I do czego było mi tak spieszno?
O, ja głupia!
Do INTERWAŁÓW, które czyhały na moje nogi w kilku punktach trasy…jakoś nie skojarzyłam, że roześmiany szosowiec na wyjazdowej A6 z Uteny niekoniecznie szczerzy się do mnie w serdecznym pozdrowieniu…On już wiedział co i jak, bo wracał z miejsc, do których ja właśnie zmierzałam z całym swoim zadupnym domkiem…

Początkowo, to nawet było mi jeszcze do śmichu:
Se jadę i się cieszę © KOCURIADA


lecz od Skiemonys aż za Alantę (gdzie niepotrzebnie zrobiliśmy z Łosiem krótki postój, nadal tak uważam) odmieniła się bitumiczna aura zmuszając mnie do spięcia pośladów. Napierała na mnie hopka, a zaraz po niej wpadałam w dołek, po czym znowu pojawiała się hopka i dołek, hopka, dołek…zdecydowanie za dużo hopek i dołków! Nawet niewysokie były, ale tak fatalnie wyprofilowane, z takim skosem, że pociłam się jak świnka morska zaprzężona w pług...dopiero po słodkiej bułce wciągniętej naprędce pod Maximą w Moletai niebo zesłało moim napędzaczom upragniony odpoczynek.
Słoneczko na dobre wyściubiło nocha zza chmur, no i pojawił się ty, ę, tę, no…T-E-R-E-N :)))))))))))) A co tam, że pagórkowaty momentami na 8%. Phi! Miałam dzięki temu wyrzut większej dawki adrenaliny, ot co! ;P
Opaliwszy się na takiej oto beżowej wstędze przełożonej przez zielony zamsz:

Kocham to!!! © KOCURIADA


:D © KOCURIADA


zajechaliśmy nieco przesuszeni pod pierwszy z brzega sklep w Giedraiciai. Kiedym nabywała „nawilżacze” czepił się nas (kolejny tego dnia) niegroźny autochton po piećdziesiątce. Chłop był wyraźnie zafascynowany naszą wyprawą, aczkolwiek cały czas miałam wrażenie, że przybłąkał się głównie celem wydębienia kasy na siwuchę ;P
Pożegnaliśmy Giedraiciai skręcając w prawo na Srvintos. Mniej więcej w połowie tego dystansu oczarował mnie spektakl grany w teatrze „Horyzont”. W rolach głównych smoliste chmury i zrywający się wiatr...
Zamieniliśmy naprędce kilka zdań z gatunku „no i jak sądzisz, zdążymy?”, „luknij na mapę, czy nie ma jakiejś drogi okrężnej?”, otaksowaliśmy asfalt wiodący wprost do paszczy lwa...i nagle wszystko stało się jasne. Tak czy siak, kolejny armagiedon był nieuchronnie przed nami ;)
Łosiu dzielnie barował się z wichrem momentalnie wychładzającym nasze rozgrzane ciała, ale skubaniec nie dawał tak łatwo za wygraną. Toczyliśmy się coraz wolniej i wolniej, by ostatecznie, na wjeździe do Srvintos, zacząć „cieszyć się” deszczem – nieodzownym towarzyszem naszych ostatnich 20 kilometrów do Kernave. Kilometrów, na których po raz pierwszy na tej wyprawie coś z siebie dałam innym (czyt. klasycznie mocną zmianę) dociągając Łosia do mety. Miałam jednak nieco łatwiej, bo ustawiliśmy się na tym odcinku bokiem do wiatru a i ten już tak bardzo nie doskwierał ustępując miejsca lejącemu się z nieba ha-dwa-o.
W ogródku baru „Kiernaus” Lobotomik już oczekiwał przybycia reszty leniwców. Papugując po nim jedyny prawidłowy wzorzec postępowania stworzony na okoliczność wyrwania się ze szponów niesprzyjającej aury, przebraliśmy się w suchą odzież, odczekaliśmy aż pałeczkę przejmą Małecka z Dużeckim, a następnie przenieśliśmy się do wnętrza starego młyna przerobionego na restaurację:
Kiernaus Baras © KOCURIADA


Ojojoj, mniam mniam mniam, zamówione dania niczemu nie ustępowały pichconym we własnym m :) Nie omieszkam dodać, że podawała je miła lub sympatyczna (panowie, nie pamiętam, którego terminu należałoby użyć, w każdym razie chodzi o to, że „pukalna”;P) młoda dama. Sama bym ją ten teges, takie miała pięknie zalotne oczęta :)
No dobrze, nie rozczulajmy się za bardzo.
Po wypaśnym obiedzie odebrał nas słynny Arvydas, u którego mieliśmy gościć za 11 litów mocząc tyłki w osnutej legendą bani, tuż nad brzegiem rzeki. Miał to być najtańszy z naszych noclegów, taki z przygodami...a tych miałam tego dnia po uszy a nawet powyżej...
No więc, nadjechał rzeczony gospodarz (postawny człowiek z uśmiechem na twarzy, aczkolwiek o groźnawym jak dla mnie spojrzeniu), skierował nas do ciemnego lasu, w którym wszystkie drzewa co do jednego szumiały, że zostanę tej nocy ukatrupiona, by po niecałym kilometrze ścieżki zapoznać nas ze swym chylącym się ku upadkowi królestwem:
$#@$#$&**@*&^*&^$@$^@!%!^*_+*@$&&)()!!!!!!!
ŁOT DE FAK YZ DAT?????!!!!
NO PRĄD+ NO ŁOTER+NO SRACZ=NO FUN!!!
W zamian był SYF+7 TYSI KRAWATÓW NA DRZEWIE+UJADAJĄCY PIES+CHATA Z ZAPADNIĘTYM DACHEM, W KTÓREJ WANIAŁO STĘCHLIZNĄ....
Dosłownie w sekundę zawiązałyśmy babskie porozumienie i dawaj pod górkę z powrotem do baru błagać o jakikolwiek suchy kąt do spania. Chłopcy zostali w dole...
Udało się wyhaczyć nocleg za litów 40, w czym nieocenioną pomocą okazała się być kucharka polskiego pochodzenia :) I to JAKI kąt do spania! W budynku z duszą, klimatyczny, CZYSTY I PACHNĄCY, wręcz domowy :) Spało się fantastycznie!
Jak dla mnie, była to najfajniejsza z naszych kwater :D

I nawet panowie postanowili jednak do nas tej nocy dołączyć, hehe...
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 100.68 km (3.50 km teren)
04:32 h 22.21 km/h
Maks. pr.:49.70 km/h
Temperatura:19.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 6 dan: Ignalina – Utena

Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 15.07.2011 | Komentarze 2

Ignalina – Paluse – Ginuciai – Vaisiunai – Paluse – Linkmenys – Antaiksne – Kirdeikiai – Sele – Tauragnai – Medionai – Utena

Szóstego dnia spłynęłam dżdżo-kapuśniakiem z Ignaliny do Uteny:
:) © KOCURIADA


I to pod czujnym okiem& mocną girą nie-sparowanego Tomini Bobini - okrutnie wystawionego do wiatru przez ciocię Evesiss oraz wujka elStampera, którzy absolutnie beztrosko postanowili skrócić sobie tego dnia dystans i wypruli długą prostą w stronę utenowskiego browaru. Nie muszę chyba dodawać, że po tym, jak się porządnie wyspali…w przeciwieństwie do mnie… :)

Łaziło to biedne chłopię po obejściu z e-papierosem w pyszczku, tuptało nóżkami wokół mapy nie mogąc się doczekać „karuzeli” czy też taplania w kałużach, tośmy się w końcu wytoczyli z Dawkiem z barłoga, oporządzili jak trza i przygarnęli sierotę na naszego tour guide’a .
Oj, spisał się doskonale. Kółeczkiem po okolicy ciepło nas opatulił w ten pochmurny deszczowy dzień:
Jedymy w siną dal © KOCURIADA


Dzięki skutecznemu agitowaniu na rzecz nakręcenia kolejnej stówki dwukrotnie przejeżdżaliśmy za Lobotomikiem przez Paluse nad jeziorem o bliskiej memu sercu nazwie:
Nieprzejrzyście (może Lusia zaraz się zesiusia do jeziora) © KOCURIADA


Miejscowość miała wiele zalet (jezioro, las, drewniany stylowy kościółek, pagórki do hasania, sklep, bar…) plus jedną wadę – skandaliczny standard „przyrestauracyjnej tułalety”. Sikałam przy świecy, ręczników oraz mydła brak a w samej muszli czarno jak w dupie Murzyna, choć nie wiem czy ta ostatnia uwaga ma rację bytu, należałoby w tej materii przeprowadzić (a właściwie „odbyć”) odpowiednie badania naukowe. ..dajcie znać, jak tylko ktoś ustali zgodność obu faktów.

Wracając na główny tor trasy - „Onci” (czyt. Tomini) zaprowadził Drużynę Szprychy pod tejemniczego Hesusa szczytującego obok drewnianego Cocka:
Obezwładnienie pięknem kultury litewskiej © KOCURIADA


Interesujące figury... © KOCURIADA


zapuścił pobratymców aż po kolana w trawsko pełne poziomek (aleśmy się tam kurna obżarli!!!):
"Są różne życia poziomy? Lubię poziomy" © KOCURIADA


obfocił podejrzane elementy florystyczne na prośbę ciotki Kocuriady:

Pani biolog z pewnością się połapie... © KOCURIADA


by w końcu uznać, że dalej to on już trafi samodzielnie…nie-wdzię-cznik! ;)

Co robić? Nakarwiać czy Kirdzielić? © KOCURIADA



No dobra, mea culpa, za wolno jechałam ;P
Tereny od Antaiksne były jednako ładne co te na obrzeżach Ignaliny, z miękkimi zakrętami rozłożonymi na łagodnie pofałdowanym asfalcie, z uroczymi wioskami porozrzucanymi tu i ówdzie na poboczach. Mimo dokuczliwej pogody jechało się dobrze.
Spotkaliśmy się w Trójcy Jedyni Prawdziwi dopiero po pokonaniu ostrego podjazdu do Tauragnai, gdzie Sieku leniwie spijał sobie piwko w oczekiwaniu na opieszałą damę (przeto dżentelman udawał swą opieszałość nie chcąc czynić damie przykrości).
Resztę brakujących do sety kilometrów pokonaliśmy razem, przed samą Uteną specjalnie pakując się na szutry.
Jeszcze tylko wspólna kawo-herba u sympatycznej sklepowej w centrum Uteny, dojazd do naszego „Motelis Automobillu servisas” , wieczorne buszowanie w michach utenowskiej Piceryji i w końcu upragniony sen…Szkoda tylko, że zbyt długo zbierał się, by mnie ukoić…
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 100.21 km (25.00 km teren)
04:38 h 21.63 km/h
Maks. pr.:47.80 km/h
Temperatura:22.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 5 dan: Ignalina – Visaginas - Ignalina

Środa, 22 czerwca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 0

Ignalina – N. Daufeliskis – Janionys – Kazimieravas – Pupiniai – Meikstai – Rimse – Visaginas – Dukstas – Ligunai – Kazitiskis – Ignalina

Najsympatyczniejszy dzień :) Wręcz randkowo-romantyczny :) Czas prawdziwego odpoczynku :)

Po ostatecznej rezygnacji z podróży do łotewskiego Daugavpils postanowiłam cichutko jak myszka dostosować się do Łosiątka, nawet gdyby oznaczało to pokonanie tego dnia 200 kilometrów. Liczyło się dla mnie tylko to, że sakwy zostawiłam na kwaterze, a Dawko po prostu musi odreagować przykrą dla niego zmianę planu ;P
Ku mojej uciesze szybko okazało się, że zachwalanie w ciemno okolic Ignaliny nic a nic nie rozmijało się z rzeczywistością. Co kilometr było piękniej i piękniej...nie mogliśmy wyjść z podziwu dla zdolności artystycznych Matki Natury.
Dobrej jakości asfalt początkowo prowadził nas po łagodnych pagórkach. Zjazdy obficie wynagradzały cały trud mozolnego wdrapywania się na następujące po sobie hopki. Po kilkunastu kilometrach otwartą przestrzeń zamknął za nami dający ochłodę las:
Nagły przystanek © KOCURIADA


Miejsce zaklęte, przywołujące zadumę, bo gęsto usiane krzyżami, choć nie od razu dawało się je dostrzec w gęstwinie iglaków:
Gdzie jest krzyż? Gdzie jest krzyż? © KOCURIADA


Bliższa eksploracja niestety nie pozwoliła nam na poznanie tej tajemnicy, albowiem nie znaleźliśmy ani krztynki wyraźnego napisu.
Tajemnicze Krzyże © KOCURIADA


Nieco rozczarowani ruszyliśmy dalej. Niebawem jaskółki zaczęły latać nisko nad drogą, momentami wręcz pchając się pod konikowe koła, jedną bidulkę prawie uśmierciłam...
W Kazimieravas pojawiły się pierwsze szutry, „rozpieszczające” nasze tyłki koszmarną tarką na całej szerokości drogi. W związku z tym, że i tak nie było jak od nich uciec, postanowiłam całkowicie rozluźnić swe ciało, a następnie bez opamiętania rzuciłam się terenowi na żer. Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaałłłłłłłłł! Po kilku kilometrach poczułam się tak zajebiście wypoczęta i mięśniowo odkwaszona, że pod koniec dnia niezmiernie żałowałam, że wyszło nam raptem 25 kilometrów tak wspaniałego „masażu”. Po tym doświadczeniu każdego następnego dnia z utęsknięniem wypatrywałam choć kawałeczka szuterku, choć okruszynki relaksującego piasku, bo i do niego zapałałam pod Rimse wielkim uczuciem. Tylko raz asekuracyjnie wypięłam się z pedałów, a była to zdecydowanie najdłuższa w mym życiu „plaża” - połknięta za jednym zamachem :) 6 kilometrów ciągłej nauki balansowania rowerem :)

Przy okazji terenowych uciech udało się nam zahaczyć o granicę litewsko-białoruską ciągnącą się wzdłuż pięknego jeziora. Podejrzewam, że gdyby nie wieża strażnicza strasząca całą okolicę, pobrykalibyśmy sobie po Rusi Białej nieco dłużej, a tak pyk myk, co by tylko „liznąć” obcy kraj i obraliśmy kierunek na Visaginas, które miało być centralną atrakcją tego dnia. Miasteczko zaludnione Rosjanami pracującymi w pobliskiej elektrowni atomowej okazało się tak brzydkie w swej „blokowatości”, że nawet nie odpaliłam aparatu fotograficznego. Posiedziliśmy tam bardzo krótko.

Powrót z tak zwanej „Vaginy” obraliśmy trasą 102 – było centralnie pod wiatr, a do tego zmoczył nas deszcz, czyli żadna tam wyprawowa nowość ;P I jeszcze te ścigające się z nami gzy, mimo, żeśmy się przecież rano oboje wykąpali ;P
Łot a dej! :P
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 117.59 km (0.50 km teren)
05:14 h 22.47 km/h
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:18.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 4 dan: Vilniaus-Ignalina

Wtorek, 21 czerwca 2011 · dodano: 10.07.2011 | Komentarze 1

Vilniaus-Nemencine-Pabrade-Zalavas-Cirkliskis-Svencionys-Didziasalis-Ignalina

Ostatnie chwile w Wilnie © KOCURIADA


Dla Eve był to etap największego powera (tudzież apogeum hormonalnego tąpnięcia jakim raczyła nas któryś dzień z rzędu...si si...tego dnia to już naprawdę każdy dostał rikoszetem ;P) podczas gdy dla mnie był to czas „w gębie przeżucia i z dupy wyplucia”.

Kiepskie śniadanie starczyło raptem na 35 kilometrów mojej jazdy z resztą towarzystwa. Za szybko zaczynali, oj za szybko jak dla mnie...Ja to się jednak rozkręcam o wiele dłużej. I o wiele szybciej dostaję ssawy :)
Wyjazd z samego Wilna był dłuuuuuugi, nudny jak zajęcia z ontologii, a przez to cholernie męczący. Monotonna jazda po łuku pod górę, którą próbowałam pokonać wysoką (może nawet zbyt wysoką) kadencją ostatecznie wyssała ze mnie resztki sił. Coś tam jeszcze próbowałam depnąć, ale jakieś 7 km przed Pabrade nagle poczułam, jak mi strzela w prawej łydce rozlewając jednocześnie po całej nodze niesamowity gorąc. Próbowałam przetrzymać to ciulowe uczucie, ale po kilku minutach poddałam się zjeżdżając na pobocze. Ledwie mogłam powłóczyć zdrętwiałym kopytkiem na tzw. stronę.
Przeraziłam się nie na żarty, przez co następne kilometry pokonywałam mega-ostrożnie, z przystankami na smarowanie syry altacetem. Co prawda po dwóch dniach noga była jak nowo narodzona, ale świadomie zachowałam tę informację tylko dla siebie, bo chciałam mieć jak najwięcej radochy z pokonywania przestrzeni ;P
Ten wtorek „rozpieszczał” nas także pogodą w kratkę. Naprzemienny deszcz ze słońcem sprawiał, że dostawałam odzieżowego kociokwiku. Co dojrzewałam do zrzucenia z siebie jakiejś warstwy zaczynało na powrót kropić...
O, na przykład tutaj:
Zielone złudzenie © KOCURIADA

Plusem było to, że współtowarzysz mógł dzięki moim „widzimisiom” w spokoju uzupełnić przed Cirkliskis ilość carbo w swych organach napędowych:
Ciasteczkowy potwór © KOCURIADA


W Svencionys wymieniliśmy się meteo-impresjami z resztą ekipy, po czym oni odjechali w siną dal, a my strzeliliśmy sobie po ogrzewczej kawce.
Po tym postoju spotkał nas suuuuuper podjazd, podzielony na 3 gigantycznie wyglądające stopnie ;) Zarżałam głośno na jego widok i sięgnęłam machinalnie do „zapaski” po wafelka „Elę” ;) Jak się okazało wieczorem, reakcja Eweliny była identyczna :D
Ostatnie kilometry tego dnia wynagrodziły mi cały „ból egzystencjalny”. Otwarte przestrzenie wlewały się do oczu wyjątkową urodą:
Do Ignaliny już niedaleko :D © KOCURIADA

Uwaga, zaczynam się składać ;P © KOCURIADA

U celu podróży troszkę pobłądziliśmy nim udało się nam spotkać z „przewodniczką” znającą miejsce naszego noclegu. Jaka była ta kwatera?....no cóż, nie myślałam, że spędzę w niej aż 2 noce, ale było mi naprawdę wszystko jedno czy kibel śmierdział, czy mam poszewkę na poduszkę uszytą z ręcznika (!!!) i czy te czarne kropki na ścianach to pluskwy czy zwykłe ślady po zabitych muchach, bo marzyłam o dniu bez sakw, spędzonym właśnie w tej okolicy!

I, o bogowie, jak to dobrze, że Pan Dyplomata Lobotomik spontanicznie wypalił przy kolacji z pomysłem zmiany trasy, co oznaczało, że następny dzień każdy z nas rozdysponuje wedle własnego uznania. Dzięki!!! :D
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 148.76 km (2.00 km teren)
05:55 h 25.14 km/h
Maks. pr.:49.50 km/h
Temperatura:18.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 3 dan: Druskinnikai-Vilniaus

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · dodano: 09.07.2011 | Komentarze 3

Mięsisty etap :D
Najdłuższy i zarazem najszybszy, więc nie bez kozery zgodnie okrzyknęliśmy go „królewskim”, choć nadal pozostaje logiczną zagadką fakt, że moje pokładowe liczydło skróciło dystans aż o 5 kilometrów w porównaniu z wynikiem Dawka... No chyba, że to złośliwość męskiego licznika, który chciał sobie cosik wydłużyć w wyścigu do bycia samcem alfa. Nie wnikam w szczegóły ;)

Fakt faktem, że od samego ranka mocny wiatr głaskał nas pospieszająco po plecach, przez co jechało się fantastycznie. Do tego było na tyle ciepło, że wskoczyłam w krótkie gacie, a to oznacza, że NAPRAWDĘ MUSIAŁO BYĆ mocno na plusie ;) Za to w długim rękawku – z dwóch powodów.
Primo, przedednia boleśnie zjarało mnie pochmurne niebo (sic!!!), zaś „po secundo primo”: tak nieporadnie przewalałam się minionej nocy po łóżku, że poharatałam OBIE (jak ja to zrobiłam???) ręce o…aż wstyd się przyznać…ścianę :D Tylko ja jestem tak zdolna :D
Jęłam sobie zatem wyrównywać opaleniznę wydobywając przy tym z mordki słodkie pienia ;) Wokół śliczne lasy, asfalt równiusieńki, puściuteńki , a na dokładkę bocian droczący się z nami przez jakiś kilometr drogi. Tak sobie przeskakiwał z jednej strony jezdni na drugą, podlatywał i opadał dosłownie na kilka metrów przed nami, że aż serce się szybciej przekrwawiało.

Pierwszy postój uskuteczniliśmy pod sklepem w miejscowości Marcinkonys, nieopodal stacji:
Stacja kolejowa © KOCURIADA


gdzie popełniłam mały błąd strategiczny posilając się tylko batonem i owocem, który jest dla mnie najgorszym z możliwych paliw rowerowych. Mowa oczywiście o bananie, a fuj, a fe, spadaj i zgnij mośku przebrzydły! Obijał się w moich trzewiach wielkim bekaniem przez kilka kilometrów, a pary z niego wycisnęłam mniej niż z jednego słonego paluszka. Jak się można domyślać, zaczęłam znowu odstawać, co mnie rozzłościło, albowiem plan był zgoła inny :P
Toczywszy się w stronę Vareny podjęłam jedyną słuszną decyzję – zaczęłam desperacko wsysać żelka dokonując tym samym swoistego rozdziewiczenia żołądka. Pierwszy w życiu, więc podeszłam do tematu z „pewną nieśmiałością” , bez większych nadziei na poprawę. Jak się okazało, ten mały niepozorny żelinio włączył mnie na tyle szybko i sprawnie, że drugą połowę trasy połknęłam bezproblemowo, energetyzując się tylko 1 jabłkiem, co uczyniłam na krótkim postoju przy wielkim kamorze przed Matuizos. Stoimy, posilamy się spokojnie a na naszych oczach niebo zaczyna coraz ciemniej kołtunić chmury…każdą przerzutką, każdym blokiem, każdą linką czujemy, co to oznacza, więc naprędce zwijamy manele i chodu! Oby do przodu! To był widowiskowy odcinek trasy, z groźnymi chmurami pędzącymi w naszą stronę.

Ucieczka przed deszczem... © KOCURIADA


Każdy cisnął ile mógł, lecz tylko Siekowi udało się uciec przed gradem! GRA_DEM! Tego się nie spodziewałam!!! Bycie ustawionym pod ścianą kostek lodu wielkości dobrze wypielęgnowanego paznokcia, walących z nieba na nieosłonięte ciało, nie należy do przyjemnych…Zapewniam. Do tej pory mam na udach 2 krwiaki, o siniakach, które schodziły po tej przygodzie przez 3 dni nawet nie wspomnę (o! a jednak wspomniałam :P).
Podsumowując: było ciekawie. Jestem masochistką, więc lubuję się w takich ekstremach :)
Grad ustąpił miejsca silnej ulewie, którą przeczekaliśmy w lesie za Valkininkai. Poza tym trzeba było się odziać w cokolwiek suchego :)
Resztę trasy jechałam utrzymując całkiem niezłe tempo, bo w tak zwanym pociągu, przez co niestety niewiele pamiętam :( Jedynie przejazd przez polską wieś Baltoji Voke, za którą jakieś chamidła w starym oplu postanowiły pokazać , gdzie nasze miejsce (czyli na poboczu), a tak to nic ino zmieniające się przede mną tyłki, sakwy, kolory bluzek, opony wąskie lub szerokie, błotniki lub nie. Wiem wiem, takie rozwiązanie jest bardzo wygodne, ale zarazem tak koszmarnie frustrujące, że już wolę mieć innych w zasięgu wzroku, ale jednak hen przed sobą.
Przed samym Wilnem poczułam prawdziwy głód a na horyzoncie pojawiły się podjazdy. Odpuściłam sobie gonitwę, dzięki czemu mamy, jak to się na bs pisze, taką oto „słit focię”:

Radosne wileńskie cmokanie :) © KOCURIADA

Pokręciliśmy się trochę w te i nazad zanim wybraliśmy prawidłowy wjazd do centrum, pokonaliśmy fajny dupny podjazd, a sam transfer sakw przez miasto do starówki podminowywał mnie na każdym metrze, przypominając jak bardzo nienawidzę skupisk wielkogabarytowych odrapanych artefaktów. Dobrze, że obiad spożyliśmy w miłym otoczeniu, bo dosłownie naprzeciwko białej Katedry, w ogródku indyjskiej restauracji. Było drogo, jak przystało na królewskie miejsce i królewski etap, ale sam posiłek też był godzien podniebienia władców, więc nie pisnę nań ani jednego złego słowa. Chętnie pochwaliłabym się w tym miejscu wypasionymi zdjęciami, ale siedziałam tyłem do katedralnego placu – zahipnotyzowana kuflem:
W oczekiwaniu na Tikka Masala © KOCURIADA


A poza tym nie chciało mi się po raz setny z rzędu uwieczniać miejsc znanych z poprzednich wypadów. Zatem piciu, papu i hop na kwaterę położoną bliziutko starówki. I tutaj mały pogodowy surprise – na kilkadziesiąt metrów przed celem dopada nas kolejny grad, a właściwie gradzik. Pan Pikuś :)
Wynajęty przez nas „domek holenderski” pozostawiał wiele do życzenia. Przywitały nas ścianki z dykty, przestrzeni brakowało prawie na wszystko, jak to w przyczepie, za to kible były aż dwa (doprawdy, pocieszające…) . Chyba nie skłamię pisząc, że tylko Lobotomik był szczęśliwy mogąc spełnić swoje marzenie o campingowym życiu…
W takich warunkach nie było mi spieszno do czegokolwiek, więc dostałam od losu ponad 2 godziny samotności, gdy reszta ekipy polowała w pobliskich sklepach na produkta kolacyjno-śniadaniowe.
Suuuuuper :)
Dzień zakończyły niepoważne rozmowy przy piwku oraz smakowitym:
tudzież alternatywne oczekiwanie na sen ;) © KOCURIADA

Było łosiowe, nie do końca skoordynowane, głaskanie się po napasionym brzucholu, rozkminianie słowa Kuper, kiełbasiano-ogórowa wyżerka, rozwieszanie mokrych ciuchów gdzie popadnie i oczywiście fotografowanie najmikrejszego z pokoików, który przypadł w udziale staremu dobremu małżeństwu. Och, jakże słodko się nam spało w domku dla lalek:

Mały Ludzik w małym pokoiku zapada w mały sen © KOCURIADA


Gorąco wpółczuję Zalepom, albowiem budziłam ich waleniem w ścianę (łokciem, kolanem a nawet głową) za każdym razem, gdy próbowałam zmienić pozycję na moim dziecięcym łóżeczku. Gdybym wybrała miejscówkę Łosia pewnikiem wybiłabym szybę w mikro-oknie ;P

Aaaaaa, no i jeszcze jedno było w tej noclegowni rozbrajające: w większej łazience , tuż obok muszli klozetowej znajdowały się drzwi prowadzące do…szafy, która stała w sypialni Zalepów.
Taki mały myk na okoliczność przyjmowania kochanka - obłęd :)))))))))))))))))))))
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 91.27 km (8.00 km teren)
03:55 h 23.30 km/h
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:20.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 2 dan: Żegary-Druskinnikai

Niedziela, 19 czerwca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 2

Żegary-Halina-Salos-Lazdijai-Veisiejai-Kapciamiestis-Viktarinas-Leipalingis-Druskinnikai

Drugiego dnia poranek przywitał nas smętną mżawką nad zasmuconą taflą jeziora:
Pożegnanie z Żegarami © KOCURIADA


Okrążywszy wodę sporą łachą szutrów (z dnia na dzień doceniałam je coraz bardziej! :D) przekroczyliśmy granicę polsko-litewską w bliżej nieokreślonej, zapomnianej przez cały świat dziurze. Najnowszym, najbardziej błyszczącym elementem tego krajobrazu była tablica z napisem „Lietuvos Respublika” - całą sobą drwiąca z biednego otoczenia. Krajobrazy jednak wręcz ociekały lukrem plejady roślin nie do spotkania po polskiej stronie, co wynagradzało widok wplecionych w tę śliczną naturę nędznych drewnianych chat, zapadniętych i z dawna opuszczonych. W ogóle cała Litwa tak właśnie zaryła się w mej pamięci: naturalnie pięknie i kosmicznie biednie, aczkolwiek nadzwyczajnie czysto :)

Po uzupełnieniu zapasów w łoździejskim „superasmarketai”:
Koń pod Iki czeka na ludziki... © KOCURIADA

ruszyliśmy całym stadem w stronę Druskiennik, lecz asfaltowe górki pokonywałam na tyle niefrasobliwie (zmora moich sztywnych poglądów! ;P), że szybko odpadłam, a ze mną lojalnie został także Łoś. I się dopiero zaczęło...otrzymałam gigantyczny paternoster za jazdę na zbyt wysokich przełożeniach. Palnęliśmy sobie z tej okazji kilka „schabowych dobrze rozbitych” w szprychy, po czym zmieniłam trasę skręcając w pole. Ładne było, a ja musiałam koniecznie zerwać się z postronka, by ocalić w sobie resztki człowieczeństwa :P

Skręcam gdzie nie trzeba © KOCURIADA


Chwila wolności © KOCURIADA

Oki doki, iki tiki tak...odetchnęłam pełną piersią, popatrzyłam na szybującego tuż obok mnie drapieżnego ptaszora, po czem wróciłam pokornie na asfalt stwierdzając „A zauważyłeś, że ta 8 pociąga za sobą DWÓJECZKĘ piiiiipiiiiiipiiiiiiiiip????????”
Tak, o-pe-er był niesłuszny, ale dzięki niemu całą resztę wyjazdu miałam już w tym temacie święty spokój i wypracowaliśmy, zdaje się, całkiem fajny kompromis współpodróżowania. A polegał on między innymi na tym, że zatrzymywaliśmy się kiedy tylko tego potrzebowałam, czyli z głodu, z chłodu lub dla czystej frajdy, jak na przykład tutaj:
Moment relaksu, tak lubię :) © KOCURIADA


Stretching © KOCURIADA


A to był zwyczajny przyszkolny park dydaktyczny nazwany Vaikystes Sodas (z angielska „The Garden of Childhood”) – u nas takowych nie zoczysz, co opatrzę komentarzem fotograficznym:
Myśli, myśli, myśli... © KOCURIADA


Po skręcie w prawo w miejscowości Veisiejai droga zaczęła ciekawie meandrować a wiatr boczny przeszkadzać ;P Chcieliśmy mieć ten etap jak najprędzej za sobą, więc dosłownie tylko na moment zatrzymaliśmy się przy sklepie w Kapciamiestis, pod którym Zalepińscy plus Lobotomik nawadniali ciała złotym płynem.
I się w końcu do-pedałowaliśmy: wiatru w plecy, pięknych białych koni pasących się leniwie na poboczu i pierwszego na tej wyprawie spierdalamento-sprintu przed litewskim kundlem. Dobrze, że było ciutkę z górki, bo sakwy były prawdziwą kulą u nogi w pierwszych sekundach przyspieszki ;)

Przed Druskiennikami pojawiły się nieco większe przewyższenia co mnie znowu rozleniwiło (cały czas kołatała w mej głowie myśl o ilości kilometrów, które jeszcze przede mną, hehe), zdążyliśmy minąć z pozdrowieniem 2 profi-bajkerów i już mieliśmy na kole Sieka, któremu zachciało się tempówki, więc niecnie przerobił nas na zajęczy pasztet. Po wjeździe do przygnębiającego miasteczka uzdrowiskowego zajechaliśmy od razu pod Iki, do którego chłopaki udali się w celach wiadomych, zaś ja pilnując rowerów obserwowałam poczynania małej rowerzystki. Cała była w różowościach, a ilością machnięć głową w prawo i lewo przed włączeniem się do ruchu wprawiła mnie w prawdziwe zdumienie:
Litewska rowerzystka © KOCURIADA


Po ochędożeniu się na kwaterze uderzyliśmy w miasto na poszukiwanie dobrego jadła. Ścisłe centrum Druskiennik zatarło moje pierwsze przykre wrażenia, główny deptak wyglądał niczego sobie, z wielce inspirującymi rzeźbami:
To zdjęcie nie potrzebuje tytułu © KOCURIADA

a obiad w „Sicilia” był pyszny. Do tego testowanie piwa nad jeziorem i telewizyjny bubel z zakochanym Czesiem otwierającym się na przestrzeń partnerstwa. Czy można bardziej „nakruszyć szczęściem?” :D:D:D:D:D
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 98.21 km (7.00 km teren)
03:57 h 24.86 km/h
Maks. pr.:53.00 km/h
Temperatura:19.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 - 1 dan: Okliny-Żegary

Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 07.07.2011 | Komentarze 4

Okliny-Wiżajny-Rutka Tartak-Becejły-Szypliszki-Smolany-Krasnopol-Wigry-Pogorzelec-Sejny-Żegary

Tysiak kołami się potoczy, nie inaczej. Taki miałam żelazny pomysł na Litwę.
O ile majowe Karolinki z założenia były obozem kondycyjnym, tudzież pokazem zapasu mej mocy, o tyle czerwiec był snem o 3 statecznych zerach, wypracowanych w miarę jednostajnym tempem, bez niepotrzebnych zrywów, które mogłyby przełożyć się na ewentualne kontuzje (vide pokarolinkowe problemy Lemura, czy Eve na Borderlands), bo tego bym doprawdy nie zniesła, do rzyci i maci paskudnej! Jak się w praniu okazało, z różnych względów musiałam jednak wykazać się pewną elastycznością, ale od czego ma się ten swój zakuty logistyczny łeb, czyż nie? ;P Plan ostatecznie wykonałam ;P Dawko kocha, więc wybaczył przereklamowaną sprawę prawej łydki, do czego przyznałam się na ostatnim etapie, bo zaskakujące było, że z każdym dniem zamiast czuć się gorzej, było mi dziwnie dobrze na ciało-duszy :)
Jestem prze- oraz naj- szczęśliwa, wypoczęta, z dużą rezerwą świeżości w kopytach po tych 9 dniach, a wrażeń z wyprawy panoszy się we mnie co niemiara :)))))))

A pierwszy dzień był taki, że po tygodniowej zrypie i totalnym braku snu, który to stan uwieczniony został przez Lobotomika podczas „sytnego śniadania” (nie wyrażam zgody na publikację!!!), niecierpliwie czekały na mnie suwalskie hopki.

Godzina zero wybiła © KOCURIADA


Jak za każdym razem, przodownicy pracy już na początek zapodali mocniejsze tempo niźli bym chciała, do tego doszła mozolna wspinaczka, od Roweli do Rutki przemieniająca się w cudnie szybki zjazd w becejłowskie lasy.
I krótki postój w Szypliszkach, gdzie niektórzy wyraźnie dawali do zrozumienia, że popas mógłby być jeszcze krótszy, albowiem najbardziej głodni są kolejnych kilometrów. Najwyraźniej gips zmienia człowieka (liczę, że na zawsze :P):
Wyjazd inaczej? © KOCURIADA


Po kolejnej porcji leśnych klimatów, które mimo deszczowej pogody (ups, wygadałam się chyba przedwcześnie...) wydawały się soczyście urocze, dojechaliśmy do klasztoru w Wigrach. Tutaj zabawiliśmy dłużej:
Wieża widokowa w Wigrach © KOCURIADA

Wigry © KOCURIADA


Nawet chciałam klęknąć... © KOCURIADA

Łazimy, odpoczywamy... © KOCURIADA


Rozmowa o sejnieńskich przysmakach ostatecznie przyspieszyła dalszą część podróży, oczywiście po kotłujących się falach asfaltu, centralnie pod wiatr. Ledwie zdążyliśmy dopaść misek, a za oknem z nieba luuuuu...przez ponad godzinę, co zwieńczyła ładna pani Tę:
To znak, że zrealizuję swój plan ;P © KOCURIADA


Jeszcze tylko ekspresowy spacer po schnących Sejnach:
Mokre Sejny © KOCURIADA


przetransportowanie dupsk do domku nad jeziorem w Żegarach, bezsensowne czekanie na ciepłą wodę w termie, wieczorne dywagacje na temat wyższości zniewalającego zapachu krowy nad obezwładniającą wonią końskiego grzbietu (się kuźwa działo, czyż nie? ;P), po czym zapadliśmy z Łosiem w zbawienny sen (WRESZCIE!!!), podczas gdy reszta ekipy szlajała się po okolicy do północy. I tekst: „E, dzieciaki, a jutro pogoda będzie...lepsza” uznałam za wkierwiający acz cenny. Wtedy, bo teraz już tylko wkierwia i śmieszy zarazem :D
Aha, i jestem zażenowana brudem jaki zostawiliśmy po sobie w tej całkiem miłej miejscówce. Mosty zostały spalone. Na drzwiach z pewnością zawisła tabliczka: „Rowerzystów z Łodzi nie obsługujemy”.
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 2.43 km (0.00 km teren)
h km/h
Maks. pr.:30.80 km/h
Temperatura:

Kto przebije taki dystans? ;P

Piątek, 17 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 2

No i można jechać, bagażnik zamontowany, sakwy w końcu zapełnione mnóstwem rzeczy niepotrzebnych, krótki test przerzutkowo-hamulcowo-siodełkowo-ustawieniowy is done :)
Sija lejter aligejter :D
Lietuva welcome to!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Kategoria Puma (...25)