avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 41.05 km (10.00 km teren)
02:07 h 19.39 km/h
Maks. pr.:41.03 km/h
Temperatura:15.0

Kocham poniedziałki, ale...

Poniedziałek, 4 kwietnia 2011 · dodano: 05.04.2011 | Komentarze 8

do kurwy nędzy tylko takie, które nie niweczą moich planów!!!

Ten wpis będzie ociekał złością, więc jeśli komu zależy na utrzymaniu „american smile” niech tego nie czyta, lojalnie ostrzegam!!!

Życie to jednak jakiś kurewsko kiepski serial z gównem i szczynami w roli głównej.
Co mnie mile połechce po sutach, to dla równowagi jebnie nożem w plecy i to od razu tasakiem do profesjonalnego rozbioru świń, bo i po cóż się bawić jakimś marnym scyzorykiem, kiedy się ma w zanadrzu „fajniejsze” zabawki.

Wynika z tego morał przede wszystkim taki, że „Karolinki” będą się w maju puszczać na prawo i lewo, lecz NIE w moim towarzystwie, a i wypad czerwcowy na Litwę stanął pod wielkim znakiem zapytania :(((

Zacznę jednak opowieść od samiutkiego początku tego egzystencjalnego Harpagana. Obudziłam się z planem, że pojadę dziś w ramach regeneracji na drugi kraniec miasta, na cmentarz przy ulicy Szczecińskiej – odwiedzić Mamę i Babcię. Zamierzałam jeszcze wpaść do Tatka, by sprawdzić czy go ciągle dręczy poantybiotykowa rzygo-sraczka.
Pogoda za oknem co prawda nie zapowiadała żadnej rewelacji, lecz wyglądała stabilnie, w związku z czym nie zastanawiałam się zbytnio nad odzieżą. Dawid napomknął tylko, bym nie zapomniała nakamurki, bo pewnie wiać będzie nie zgorzej aniżeli wczoraj, deszcze zaś mają być tylko przelotne...

Zebraliśmy się do południa, Łosiu uderzył na swoje przedpracowe interwałki, a ja pół godzinki po nim śmignęłam w swoją stronę, (prawie) goła i wesoła, że fajnie się kręci.
Po skręcie na Bukowiec stwierdziłam, że wieje mi w pysk. Przed Okólną zaczęło z deczka kropić, ale jak się okazało tylko przelotnie, więc nawet nie mignęło mi przez czachę by wracać do domu. Z Okólnej skręciłam sobie na super wyludnioną Wycieczkową, i pedałowałam spokojnie pod górkę aż na horyzoncie zaczęły majaczyć 2 rowerujące sylwetki. Jechali z naprzeciwka, rozkminiam, że chyba faceci i myślę: „Nic to, zrównamy się, przywitamy i rozjedziemy”. Wdrapuję się powoli na wzniesienie, ze wzrokiem utkwionym w asfalt tuż przed przednim kołem. Kątem oka spostrzegam, że to już, podnoszę zatem na moment wzrok i zanim jeszcze zdążę otworzyć paszczę słyszę od jednego z „panów” tekst: „JEBNĄĆ CI?”. Przez ułamek sekundy łapię z tym kutafonem bezpośredni kontakt wzrokowy i już wiem, że się skurwiel pomylił, bo na jego otłuszczonej łysej pale maluje się zdziwienie, że ma przed sobą babkę. Czyli, że szansa na spektakularny wpierdol dany przypadkowemu rowerzyście przepadła, przez co nie będzie miał się czym chwalić na osiedlu. No jakem w miarę ułożona Kocuriada, tak bez pardonu wpakowałabym takiemu troglodycie banana w łapę i zamknęła w klatce!

Byłam przekonana, że jazda na rowerze to rozrywka z gatunku tych bardziej wysublimowanych, tych dla ludzi inteligentnych, dobrze ułożonych, no po prostu dla ludzi fajnych. Cóż, myliłam się. Nie zapominajmy jednak, że mieszkam w Łodzi. Tutaj są inne warunki bytowania. Tutaj można dostać wpierdol dosłownie za nic. Dlatego właśnie „Kocham to miasto”.

Te dwa kulturystyczne bałwany tak rozsierdziły moje trzewia, że już do końca drogi nie poznawałam siebie. Opierdol zbierali wszyscy i za wszystko, w ogóle nie przebierałam w słowach, w końcu jestem dziewczyną z samego serca śródmieścia, to jak trzeba, też potrafię. Na pierwszy ogień napatoczyła się na mój ozór jakaś półmózga baba z telefonem przyklejonym do ucha, bo zachciało się jej zaparkować wózek z bachorem na samym środku ścieżki, na której zapitalałam sobie z górki. Potem jakiś zapyziały fan prasy, który stał jak słup soli z gazetą w łapach i jajami przewieszonymi nad linią odzielającą strefę pieszych od drogi dla zroweryzowanych. Zjechałam także wszystkich napotkanych staczy przyprzystankowych, którym nie wiedzieć czemu zawsze łatwiej i przyjemniej puszcza się bąki na obszarze zarezerwowanym dla jednośladów. I zflugałam nawet samą ścieżkę, a to, że jest z kostki pamiętającej epokę Gierka, za to, że jakiś ciul zafajdał ją żwirem, przede wszystkim zaś z tej przyczyny, że się urywa ni stąd ni zowąd, w najmniej oczekiwanym momencie i trzeba dupę przerzucać na drugą stronę jezdni, choć jest to człowiekowi absolutnie nie po drodze...Kurwa! No ja pierdolę!

Jak już dokumentnie wytrzęsło mi tyłek na Liściastej i mogłam zaparkować na cmentarzu, okazało się, że siedem grobów dalej właśnie odbywa się celebra pożegnalna z wszelkimi rzewnymi pieniami na wysokim C a ja wyglądam przy tym kondukcie jak kwiatek do kożucha. Tak mnie to rozstroiło, że wypsztykałam pół paczki zapałek zanim udało mi się odpalić dwa małe znicze, przez co uciekłam ze Szczecińskiej znacznie później niż zamierzałam - właściwie zdążyłam przemknąć tuż przed tłumem żałobników wracających do swych aut.

Jadę dalej na tej swojej wściekłej adrenalinie, obmyślam traskę, by nadrobić jakoś stracone minuty i coś czuję, że niebo centralnie się na mnie wypięło i szczy mi na łeb. Strumień robił się coraz mocniejszy i oto, koło 15:00 z przelotnego deszczu zrobiła się regularna ulewa. Zajebiście!
Chciałam mądrze skrócić drogę do Brukowej, ale w zamian wpakowałam się w jakieś zagłębie różnego pokroju przedsiębiorstw...Pokręciłam się po tym, jak się okazało, zamkniętym terenie, jak kulka gówna po dwunastnicy, po czym z pokorą musiałam zrobić objazd ulicą Aleksandrowską. Na tejże, w spontanicznym odruchu głupoty podjęłam próbę przebicia się pod wiaduktem, skutkiem czego wpierdoliłam się prosto na peron kolejowy. Musiałam skakać przez tory, a deszcze niespokojne lały na mnie coraz mocniej...

Zanim udało mi się dojechać do Taty, byłam już cała mokra, psiocząca na zdjęte błotniki, które radośnie leżały sobie w pokoju pod ścianą, podczas gdy ja zmagałam się z kurewską ulewą i w ogóle byłam w nastroju z gatunku „bez kija nie podchodź”.
A dotarłam do niego chyba cudem, bo jakaś lalunia skręcająca na warunku w prawo niemalże rozjechała moje dupsko jak zwykłej żabie. Miałam też prawie rowerowy parkour na odcinku od Manufy do ulicy Sterlinga, na której ostatecznie przestałam walczyć z tym, co pojawiało się na mej drodze najcześciej, czyli bez żenady zaczęłam wjeżdzać w nawet te największe kałuże.

Dotarłam zatem do rodzinnego gniazda. Tata wymizerowany, umęczony, acz nadal żyjący. Miałam się nim troskliwie zająć, a w efekcie moich dwugodzinnych przygód, to on skakał koło mnie. Na moment zrobiło mi się naprawdę dobrze, jakbym wskoczyła w te stare dobre czasy, gdy dom pełen był energii mamy i babci...

Aż tu nagle telefon od Łosia i :„słuchaj, w drodze do domu, wypirzgnąłem się rowerem, nie wiem, czy dam radę po Ciebie i Konę podjechać...strasznie boli, daj mi trochę czasu...”

Zwoje mi się od tej wiadomości zagotowały...Boli? Kuźwa, trzeba zrobić rentgen, i to szybko, bo Karolinki już tuż tuż!!! Szybki kontakt z eve (niestety nie była w stanie nam pomóc) i decyzja zapadła – tatek musi sobie załadować korek w tyłek, a do buzi przytroczyć foliówkę, bo ja muszę NA_TEN_TYCH_MIAST do domu!!!

Dzielny był, pojechał, za co mu dziękuję, choć zdążył mnie wkurzyć po drodze ze 3 razy. Najpierw spartolił mi w Konie idealne ustawienie siodełka, które wypracowywałam chyba ze 2 lata! Potem rozmontował przednie koło, a to jak się z moim maleństwem obszedł już na Nowosolej, przemilczę, bo doprawdy brak mi słów! :(((

Wpadłam, szybka krzątanina po domu, hasło, że nie ma to tamto, trzeba jechać, sfocić, sprawdzić i już, nie ma żadnego ale! („ale” oczywiście było i to nie jedno, lecz nie dałam się zbić z pantałyku). Zapakowałam Łosia w rekina i migiem na Gorkiego, gdzie miła pani odesłała nas aż do Andrespola, bo ponoć od marca to tam przeniesiono pomoc medyczną dla dzielnicy Widzew. Nic to kurwa, że Andrespol jest właściwie za miastem, jedziemy...a tam mówią nam, że i owszem mogą przyjąć, ale zdjęć RTG nie robią i albo wracamy do centrum miasta na pogotowie przy Sienkiewicza, albo na ortopedię do szpitala na Stoki.
Stoki bliżej...jesteśmy, czekamy do upadłego, w końcu przylazł lekarz, czekamy... jest fota, czekamy znowu, i na koniec pojawia się taka oto alternatywa:
6 tygodni w gipsie jako leczenie zachowawcze i wielka niewiadoma odnośnie ruchomości w stawie łokciowym po jego zdjęciu
lub
operacja, najlepiej od razu, ale w innym szpitalu w ramach ostrego dyżuru....
może uda się chociaż uratować wyjazd na Litwę?????
Chwila namysłu, ważenie za i przeciw, po czym wjeżdżamy na Niusolti po szpitalną wyprawkę i zapitalamy na Milionową aż się kurzy z rury wydechowej. Mija już 3 godzina jeżdżenia po mieście...Znowu kuźwa czekamy...podajemy skierowanie do szpitala....czekamy....jest rozmowa z lekarzem....ale kurwa płyty ze zdjęciem nie mogą odczytać....to kurwa idziemy se pod pracownię RTG i se znowu czekamy....dzwonimy....czekamy....dzwonimy dłużej...i stoimy jak te jebane ogrodowe krasnale.... po jakimś tam czasie pojawia się zaspana obsługa...focą....schodzimy na parter....czekamy....już prawie północ, a my se kurwa radośnie kwitniemy pod drzwiami....Harpagana zaczęliśmy przed godziną 19:00...po północy zdjęcie spłynęło z pierwszego piętra na parter...więc w końcu Łosiu znika w czeluściach lekarskiego pokoju...czekam cierpliwie, bo co mi zostało?...nagle otwierają się drzwi, wychodzi Dawid i już po jego minie widzę, że coś nie ten teges...wyrok zapadł:
zamiast jednej będą operacje 2!!!
pierwsza już w nocy, potem 6 tygodni gipsu i kolejny zabieg, bo trzeba będzie wyciągnąć druty...a potem już tylko rehabilitacja...fajnie czyż nie???

I tak to kurwa życie zrobiło mnie już przy poniedziałku w "giętego hooooia"...
Jestem naprawdę wściekła!!!

Nie tylko Karolinki, ale prawdopodobnie i Litwa wypadnie z naszych planów i wcale się nie zdziwię, jeśli od tego jeżdżenia po mieście ujrzę jutro rano w lewym przednim kole auta wielkiego flaczora...

A kropką nad i dzisiejszego dnia niech będzie ogromny bolący syf, jaki wybudował się na mym czole od tego latania przez 6 godzin po oddziałach NFZ....
no jak nie urok, to sraczka...
Kategoria Triki (25...55)



Komentarze
Dawko
| 11:12 piątek, 8 kwietnia 2011 | linkuj Trzymam się, trzymam, Lobotomaszu... za jebany gips się trzymam.
KOCURIADA
| 07:10 piątek, 8 kwietnia 2011 | linkuj Randolf, spokoooojnie, jeśli tylko nie będziesz mnie witał na trasie uroczym "jebnąć ci?", to nic Ci nie grozi :))))
randolf
| 05:59 piątek, 8 kwietnia 2011 | linkuj teraz to ja Ciebie się boję :))
lobotomik
| 17:19 wtorek, 5 kwietnia 2011 | linkuj Noż kurwa, nie wiedziałem, że nie było czucia. Ale dobrze, że już jest. Trzym się Dawko
KOCURIADA
| 16:46 wtorek, 5 kwietnia 2011 | linkuj Dzienks!
CZUCIE w łosiową łapkę WRÓCIŁO i nieziemsko napierdala!!! :)))
Święty Ketonalu módl się za nami...
elStamper
| 10:27 wtorek, 5 kwietnia 2011 | linkuj Brak mi słów. Dopisuję się do komentarza Lobotomika.
Raven
| 09:05 wtorek, 5 kwietnia 2011 | linkuj Po przeczytaniu całości mowę mi odjęło. Współczuję.
lobotomik
| 05:27 wtorek, 5 kwietnia 2011 | linkuj Kurwa kurwa kurwa
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!