avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 97.39 km (0.50 km teren)
04:55 h 19.81 km/h
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:12.0

KAROLINKI 2011 - dzień drugi, czyli Fluctuat nec mergitur

Niedziela, 1 maja 2011 · dodano: 06.05.2011 | Komentarze 4

Łąki/Nałęczów/Piotrowice/Gutanów/Garbów/Zofian/Starościn/Pryszczowa Góra/Krasienin/Stoczek/Nasutów/Wola Niemiecka/Niemce/Jawidz/Spiczyn/Kijany/Nowogród/Łęczna/Puchaczów/Bogdanka/Nadrybie/Garbatówka/Sumin/Urszulin

Po kiepskawo przespanej nocy Dej Namber Tu zaczął się dla mnie lekkuchnym ćmieniem w skroniach. O dziwo, nogi miałam wypoczęte (zapewne przez zbawienny wpływ regionalnego piwka tudzież czarodziejską maść, którą wklepałam w nie dnia poprzedniego).
Kolejne zdziwko poranka to fakt, że niektórzy towarzysze podróży wstali prawdopodobnie równiuśko z pianiem koguta i zanim dobrze otwarłam ślipia, oni byli już w pełnym rynsztunku, zwarci i gotowi na wyzwania nadchodzących godzin...Sieku, dzięki żeś nas ewangelicznie nie popędzał! Nie ma nic gorszego od qpy kręconej pod presją barbarzyńskich sił zewnętrznych ;P
Zatem na spokojnie...śniadanko, pakowanko...Zarzuciłam Ziutkowi 9 kilo na plecy, nieco ponad 2 na głowę, a także niecały litr między nogi. Do tego miałam dojść jeszcze ja - bagaż najcięższy będący zarazem napędem całej konstrukcji. Telepało pod moją czaszką (no pewnie, że moją a nie cudzą, choć z drugiej strony kto to wie, co to za kręte myśli przetaczały się w łebkach innych, czyżby te same?), że może to jest właśnie TEN DZIEŃ, kiedy porywam się z motyką na słońce...Uparcie odwracałam wzrok od:

Ready, steady... © KOCURIADA


Uciekając przez nieuniknionym obfotografowywałam różniaste różności, lecz na niewiele się to zdawało:

Intjelygencja najważniejszą jest © KOCURIADA


Kiedy już każdy zrobił co chciał w takim tempie, jakie było dlań najkorzystniejsze, w tym naszym najlepszym ze światów wskazówki wszystkich zegarków poczęły bić w jednym rytmie...i w końcu ruszyliśmy!!! Naprawdę nie mogłam się doczekać przygody, tylko te sakwy, ech...

Z Łąk skierowaliśmy się w stronę Urszulina (po raz kolejny mocniejszym tempem niż zamierzałam) a droga miała być płaska. Tjaaaaaa
Pierwszy podjazd już w Nałęczowie, a potem następny i następny...tereny za to cudne, więc wynagradzały rozlewający się po udach bólek (niewielki był, to i na prawdziwe miano „bólu” nie zasługiwał). A asfalt falował, zwijał się na boki, wybrzuszał, opadał...W pewnym miejscu zrobiłam przystanek na „medytację krajobrazu”. Zdjęcie tego landskejpu może kiedyś zawita na mego bloga – oczywiście przez „Józka-co-aparat-lepszy-miał-ino-focior-mi-nie-dał”. Sądzę, że jest to NIEFAJNE ;P
W zamian będą takie oto bohomazy:

Pojechali zamiast podziwiać... © KOCURIADA


za to Józek sobie nie odpuścił © KOCURIADA


Większą część tego dnia spędziliśmy właściwie we dwoje. W Garbowie uskuteczniliśmy ostatni grupowy przystanek na dokumentację wizualną procesu rozplątywania łańcucha w alikowym Kelisie. Cóż, zwykły skutek zwyczajowego brania podjazdu na twardo. Oj, wyobrażam sobie ile przy tym padło erotycznych sapań i stękań ;P W naszym składzie nie było takiego gagatka, co by kochał podjazdy miłością mocniejszą niż ta, którą za każdym machnięciem pedałów wykrzesywał z siebie Lemurek. Słuchało się tego przaśnie.

I tutaj, drodzy Państwo, urywa się ślad po mnie i po Józku...Popędziliśmy za Garbów jako pierwsi, za co dane nam było płacić przez następne 40 kilometrów. Na terenie parku krajobrazowego spotkała nas kara za wyrywanie się z szeregu, pierwsza nagroda w Wyścigach Głupoty lub też nauczka na przyszłość pod tjetułem: „siedź na dupie cicho”.
Czyli, ZACZĘŁO PADAĆ!!! Początkowo delikatnie, rzec bym mogła, że nawet pieszczotliwie, gdyby oczywiście nie to, że niebawem „podniebna czułość” zamieniła się w regularny strumień deszczu trzaskającego nas po mordach. Po dupach też.
W bardziej sprzyjających okolicznościach pewnie napawałabym się całą sytuacją, ale:
nie było plus 30 na termometrze
nie miałam 5 kilometrów do domu
nie byłam najedzona...
Fucktycznie, lejący się na mnie potok nie był lodowaty, ale i tak uczynił z mych dłoni grabie w kolorze blue-violet, skórę na moich stopach zmarszczył jak gdybym ze sto lat moczyła je w Oceanie Spokojnym (a przecież pływały tylko w basenie z Shimanek), a resztę ciała wybarwił pięknie na kolor buraczkowy...No zajedeszczyście! Byłam bardzo bliska decyzji, by walnąć sobie na kasku kółeczko i pociąć na mej czerwonej hulajnodze prosto do GB celem angażu w Teletubisiach. Rola „Po” dla mnie jak ulał.
Ale jednak nie. Zawzięłam się w inny sposób. Nie chciałam czekać, aż chmury odpłyną. Więc nie pozostało nic innego jak popływać samemu. Tylko od czasu do czasu kryłam się pod wiatą przystankową, by poczekać na Józka (bez mapy, z rozładowanym telefonem, czyli typowo). Jechałam smętnie acz uparcie. Przyliczyłam na klatę kilka strzałów z kałuż spod kół ciężarówek – doprawdy, niezapomniane przeżycie ;P Dodatkowo, na dosyć ruchliwym skrzyżowaniu żółtej z czerwoną nagle zapałałam chęcią poleżenia na asfalcie, więc zrobiwszy mały myk z wypinaniem się z pedałów padłam sobie na lewy boczek zachwycając się fakturą profesjonalnie wylanej nawierzchni. Aż mi się z tej radochy bagażnik przekrzywił parkując bezpośrednio na oponie. Nic to, poflugałam pod nosem na otrzeźwienie umysłu i na powrót dosiadłam Ziutka. Z deczka obolała.
I tak oto, dwa niezatapialne statki towarowe po przepłynięciu 40 kilometrów przybiły do brzegu Łęcznej. Na obiad.
Dzięki uprzejmości kierowniczki baru Kebab, wtaszczyłam rower na marmurową posadzkę restauracji, porozwlekałam po skórzanych fotelach prawie całą swoją garderobę, osuszyłam co się dało wylewając przy tym wodę z sakw, a na koniec całkiem smacznie podjadłam. Repetę gorącej herbaty mieliśmy gratis, ołjeee :)
Po takiej gościnie kręciło się znacznie lżej, ale i tak oboje mieliśmy serdecznie dość bycia w czarnej dupie, więc pocięliśmy na kwaterę najkrótszą drogą, przez Puchaczów i Bogdankę:

Kopalnia Bogdanka © KOCURIADA


Rzepakowe tory © KOCURIADA


Na ostatniej prostej do Urszulina przywitał nas bociek:

Józiu zasadzający się na boćka © KOCURIADA


Brdzo dobry był to znak, ponieważ:
zdążyliśmy do sklepu po strawę dla ciała i ducha (17:55!)
wynegocjowaliśmy u gospodyni zajęcie całego piętra domu
podpierając się życiową prawdą („kto pierwszy ten lepszy”) wybraliśmy najmniej śmierdzący pokój na naszą sypialnię
zużyliśmy całą ciepłą wodę w termie
i spokojnie czekaliśmy na przyjazd reszty towarzycha :)

A na wieczór była powtórka z rozrywki, przy czym Alika hipnotyzował ekran tivi, Sieku prawie klęczał odmawiając pacierz za grzeszne dusze, Dużecki z Małecką starali się nie tracić kontaktu z rzeczywistością, Józek zaś bawił się w nieśmiałego mistrza ciętej riposty, podczas gdy ja...po prostu cieszyłam się, że wreszcie mam „sucho, czysto, pewnie”.
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
KOCURIADA
| 10:59 sobota, 7 maja 2011 | linkuj Sieku, jak dasz zdjęcia to i mapka się znajdzie ;)
lobotomik
| 10:52 sobota, 7 maja 2011 | linkuj Oj, ale aura była tego dnia paskudna, no i nocleg w sumie też, tak samo zresztą jak poprzedni. Ale za to prawie stówka! Na i dawaj Pani mapy, bo inaczej niż my jechaliście
KOCURIADA
| 19:38 piątek, 6 maja 2011 | linkuj Bestię pożyczyłam od Dawka i jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę :)
completny
| 19:28 piątek, 6 maja 2011 | linkuj niezła bryka z tego TREKa! ;)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!