avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 99.66 km (5.00 km teren)
04:11 h 23.82 km/h
Maks. pr.:43.90 km/h
Temperatura:14.0

KAROLINKI 2011 - dzień czwarty, czyli Bos lassus fortius figit pedem

Wtorek, 3 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 2

Urszulin/Zabrodzie/Wereszczyn/Świerszczów/Małków/Wierzbica/Busówno/Cyców/Wola Korybutowa/Szpica/Ciechanki/Ostrówek/Mełgiew/Jacków/Świdnik/Lublin

Dość frywolnym posunięciem było przerzucanie godziny pobudki o jeden pełny obrót wskazówek wstecz...i narzucanie tego zdania mężczyźnie zawianemu kilkoma piwkami...
Kto wie, może właśnie dlatego nasz szelmowski babski plan się udał?
Tak czy siak, wstaliśmy punktualnie i bez najmniejszej łezki w oku opuściliśmy „pożal-się-Boże-kwaterę” grubo przed 9 rano.
W bardzo rześkim powietrzu obraliśmy najsampierw kierunek wschodni. Mym oczom nie podobały się za specjalnie sunące przed nimi wiejskie widoczki, a tyłek przez kilka kilometrów przemierzania „wspomnienia po asfalcie” ryczał do księżyca, słońca i bogowie olimpijscy wiedzą czego jeszcze...z bólu. Ale jakoś się kręciło.
Właściwie od pierwszych machnięć korbami Eve&Stamp; sukcesywnie się rozpędzali i szybko zrozumiałam, że tego dnia chyba zawojują świat :) Chcąc nie chcąc musiałam deczko podkręcić tempo. I podkręcałam do sameeeeego Lublina. Cholernie cieszyło mnie przy tym, że był to ostatni dzień wyprawy, bo następnego ranka prawdopodobnie nie byłabym w stanie ruszyć zezwłoka z wyra...
Po mało przyjemnym fragmencie, który opatrzyłam mianem „Borchówa x100”, ponieważ wręcz „przepadam” za wyrąbanymi w kosmos podjazdami z małym, acz gigaupierdliwym nachyleniem, osiągnęliśmy punkt kontrolny o nazwie Wierzbica.
Odsapka. Telefoniczna pogadanka z Łosiem. I napędzacz Lion, wrrrraaaauuuu
A potem interwałów część druga. I stamperowy pokaz mocy :) Pocinałam schowana w jego aŁerodynamicznym tunelu trzy dyszki na godzinę z (nawet nie tak bardzo przeszkadzającym) „omnia mea mecum porto” zarzuconym na bagażnik. Poziom mego ukontentowania odpowiadał poziomowi upocenia, na skutek czego na przystanku pekaesowym w Cycowie objawiłam światu piersi dwie...a widok miały one taki:
Przystanek w Cycowie © KOCURIADA

A tak w ogóle to muszę w tym miejscu poskarżyć się całej Polsce, że rowerzyści w tej wiosze nie odpowiadają na pozdrowienia...chamskie cyce :P
Po wciągnięciu kolejnej porcji węgla i pozowaniu przy tablicy
Cyców © KOCURIADA

uderzyliśmy na Ciechanki. Zrobiło się milej, bo asfalt do Korybutowej był prima sort, zaś po zjeździe w prawo z głównej trasy rozpieszczało mnie wszystko to, co kocham: słoneczne pola, zacienione lasy...mogłabym tak jechać przez caluuuutki dzień.
Same Ciechanki były mało ujmujące. Na krzyżówce powitała nas miniatura Golgoty (mam przeogromną ochotę zliczenia kiedyś tych wszystkich krzyży, kapliczek oraz pomników JPII walających się po całej Polsce, by podsumować ile kasy idzie na marne) oraz psy:
Mordy jedne... © KOCURIADA

Zwierzaki były centralnie dziabnięte. Suka zachwywała się jakby ją kto regularnie kijem okładał, bo do ogrodzenia czołgała się w pozie uległości dobrych kilka minut. Samiec natomiast miał chyba jeszcze bardziej zryty beret - siadł przed Magicznym Kellysem i zaczął do niego niemiłosiernie wyć (machając przy tym łapami).
Cóż, gdybym mieszkała w widokiem na górkę z metalowym krzyżem, też by mi się pewnie udzielało...wolałam jednak odwrócić wzrok ku przyjemniejszym obrazkom
Kocuriada grzebiąca palcem w...mapie © KOCURIADA

Następny etap ewidentnie należał do Eve :) Wypruła kobieta tymi swoimi dłuuugimi pomykaczami tak mocno do przodu, że ledwie ją można było dogonić :) Niestety nie zredukowałam dzielącego nas dystansu do zera metrów, choć pod samym Mełgiewem już mało mi brakowało...może gdyby nie to przepuszczenie auta, ale nie czas na takie gdybanie. Fakt faktem - trochę się na tym odcinku wypsztykałam energetycznie, więc z wielkim zadowoleniem zasiadłam w Mełgiewie do stołu, bo...znowu byłam głodna :P Dobrze trafiliśmy, ponieważ wieś miała jakieś święto. Przy dźwiękach produkowanych przez orkiestrę straży pożarnej, a także występach sexi-mażoretek zapodałam na ruszt pierwsze tego dnia mięcho, po czym przytulił się do mnie Pan Błogostan :)
Urok nóżek :) © KOCURIADA

Na szaszłyku popitym colą mogłam ponownie zapitalać. Ostatnie kilometry do Lublina machnęliśmy niezłym tempem, mimo, że sam wjazd do miasta okraszony był podjazdami. Wdrapaliśmy się jeszcze na Stary Rynek, by cyknać to i owo, przy czym wlazł nam w kadr Niemiec mający zamiar objechać samotnie w 3 miechy kawał Europy:
Eksponaty muzealne © KOCURIADA

Chwilkę pokonwersowaliśmy, lecz po informacji, że facet nie ma w Polsce żadnych problemów z wilkami (:P), doszliśmy do wniosku, że skoro już rozmowa sama zeszła na tematy zwierzęce, to się kulturalnie pożegnamy, bo musimy udać się w wiadome miejsce - czyli do żarłodajni, a jakże!
Wybraliśmy fatalnie. Realizacja zamówienia przeciągała się w nieskończoność, obsługa miała NIEprofesjonalne podejście do klienta, a jadło nie było warte swej ceny, lecz...„dodatek” do ruskich pierogów rozbroił mnie całkowicie ;P Ponoć zrobiłam się nieznośnie gadatliwa. Zaś po telefonie od Tatka, który miał nas odebrać z wyprawy o 18:00, ale i jemu nóżka w aucie podawała, więc przybył zawczasu i niecierpliwie „czekał w dołku, przed dużą górką, przy tablicy z napisem Radom, Warszawa” podobno rozbrykałam się na całego flugając siarczyście przez cały wyjazd z miasta na to SZCZEGÓŁOWE ORAZ PRECYZYJNE objaśnienie punktu spotkania. Bo jakoś pan kierowca z trzydziestoletnim stażem nie pomyślał, że Lublin to jedno pasmo górka-dołek z tablicą „Radom, Warszawa” na każdym skrzyżowaniu...Kurdię!!!
Złość opuściła moją wątrobę dopiero po tym, jak wygodnie umościłam się w aucie kątem oka spostrzegłszy za oknem ŚNIEG! Cięło tym białym syfem z nieba aż do Łodzi - „cóż mnie jednak to obchodzi?”
Podsumowanie wyprawy:
4 dni
380 km
Jestem szczęśliwa :)
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
KOCURIADA
| 19:26 wtorek, 10 maja 2011 | linkuj Wodoodporne? Drugiego dnia miałam z nich fajne bukłaki - tylko spody miały nieprzemakalne, więc nie polecam tego badziewia. Z tego co wiem, najlepsze opinie mają sakwy MSX - to będzie moja kolejna inwestycja :)
sandman
| 20:42 poniedziałek, 9 maja 2011 | linkuj Gratuluję udanej wyprawy! Tempo niezłe mieliście, jeszcze z sakwami:) Też muszę zacząć się rozglądać za rowerowymi tobołkami. Co to za sakiewki mieliście? Po fotkach wnioskuję, że chyba niezbyt wodoodporne:(
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!