avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 171.40 km (1.50 km teren)
07:35 h 22.60 km/h
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:

171,40 kilometrów satysfakcji (po raz pierwszy w życiu!)

Środa, 22 września 2010 · dodano: 22.09.2010 | Komentarze 11

tyle się we mnie kotłuje myśli, że nawet nie potrafię zdecydować się na jeden tytuł! Propozycji od zarąbania, począwszy od: "LITTLE 15 + SKROMNE 156,4", "LIVESTRONG", "NIE NA TARCZY INO Z TARCZĄ" czy "MASAŻYSTĘ ZATRUDNIĘ OD ZARAZ" poprzez "ROWER CZYNI WOLNYM", "DAWIDZIE, CZY TERAZ ZOSTANIESZ WIERZĄCYM?" a skończywszy na "ŁOSIU, NOW YOU MAY KISS MY ASS" (przepraszam, ale w końcu to są właśnie prawdziwe emocje ;D)

22 września 2010 roku pokonałam 171,40 kilometrów w czasie 7h35minut, ze średnią 22,60 i teraz jestem zmęczona, obolała...ale i CHOLERNIE SZCZĘŚLIWA!!!! :D © KOCURIADA


Trasa przejazdu:
Nowosolna - Stare Skoszewy - Sierżnia - Niesułków - Szczecin - Dmosin - Nagawki - Kamień - Kraszew - Nadolna - Siciska - Mszadla - Lipce Reymontowskie - Słupia - Gzów - Borysław - Prusy - Głuchów - Naropna - Żelechlinek - Lubochnia - Ujazd - Łominy - Stasiolas - Maksymów - Niebrów - Chorzęcin - Wolbórz - Baby - Będków - Prażki - Kotliny - Karpin - Borowa - Gałków Mały - Justynów - Janówka - Jordanów - Eufeminów - Wiączyń - Nowosolna

Dystans 150 km siedział w mej głowie od momentu przekroczenia magicznej 100, czyli od dosyć niedawna :D Pomysł rósł i dojrzewał w megatempie, ponieważ chciałam zrealizować to marzenie jeszcze w tym sezonie . W niedzielę ustaliliśmy z Dawidem „termin porodu” na środę 22 września i nagle życie nabrało innych kolorów, tak świeżych i żywych, że aż biło po oczach. Godzina zero nadchodziła wielkimi krokami, a moja ekscytacja rosła z minuty na minutę. Na tej wznoszącej fali odbyło się planowanie trasy, ewentualnych postojów, kontrola sprzętu, wybór ciuszków, faszerowanie się magnezem i liczne odwiedziny na pogodynka.pl , a potem ni stąd ni zowąd dopada mnie załamka i wielgaśne nicnierobienie! Wygrzebuję się rano spod kołdry i czuję, że kuźwa chyba nie dam rady, że jestem koszmarnie niewyspana, że pogoda jakaś taka do dupy i w ogóle po kiego grzyba mi taka przygoda??? Zbieram w sobie resztki sił, jem śniadanie, zaciskam zęby, by nie pisnąć słowa Dawidowi i myślę sobie „kobieto, powaliło cię doszczętnie, 150 km po asfalcie na grubych oponach i jeszcze marzy ci się średnia 23!!!”
Nic się nie odezwałam i tym sposobem wystartowaliśmy o 9 rano (kierunek na Dmosin). Spokojniutko, równym tempem, z kilometra na kilometr było ze mną coraz lepiej.

W drodze na Dmosin rześkie powietrze pobudzało do kręcenia, co rozwiało poranne wątpliwości odnośnie całej eskapady. Pojawiły się także pierwsze pomyślne znaki: gigantyczny sztuczny bocian na rozstaju dróg i promienie słońca :D © KOCURIADA


Od Dmosina do Lipiec Reymontowskich trasa była prześliczna, co i rusz ładne chatki, pola upstrzone kotami. Nie przepuściłam żadnej babulinki w chuścinie bez zwyczajowego „dzień dobry” :D Do tego robiło się coraz cieplej, tak że i w serce nabrałam więcej otuchy a burza mych myśli zmieniła się w taflę przejrzystego jeziora.
Pierwszy przystanek, na łosiowe siusiu, mieliśmy na 38 km w Lipcach Reymontowskich (miejsce pozostawiam bez komentarza, kto był, ten to widział).
Ostatni rzut oka na mapkę i ruszamy dalej.
Jeszcze bardziej zauroczona pojawiającymi się krajobrazami wzdychałam cichutko, że nie mam takiego widoku z okna...żeby jak najwięcej pochłonąć tych cudowności przeskakiwałam dziko wzrokiem z prawej strony jezdni na lewą i z lewej na prawą (dziw, że nie dostałam zawrotów głowy od tego kręcenia), aż tu nagle...mym oczom ukazał się Reczul. Musiałam się zatrzymać choć na chwilę!

z pięknych miejsc polecam Reczul - z powodzeniem mógłby być oficjalną widokówką centralnej Polski (wprost nie mogłam oderwać wzroku od tego krajobrazu!) © KOCURIADA


I jeszcze raz Reczul, tym razem w zbliżeniu :D Szkoda tylko, że aparat mam kiepski, nie oddaje prawdziwego uroku tego miejsca :( Zatem Reczul czeka na chętnych :D © KOCURIADA


Drugi postój mieliśmy w Głuchowie – po drodze zboczyliśmy nieco z trasy, ponieważ bardzo, ale to bardzo zależało mi na tym, aby pokazać Dawidowi rodzinną wieś mojej Babci Helenki, pola, po których w dzieciństwie hasałam oraz las, do którego śmigaliśmy całą gromadą na orzechy laskowe :D Zaś w samym Głuchowie podjechaliśmy na parę minut na cmentarz, do mojej prababci Anny zwanej przez wszystkich Babuszką.

Głuchów, czyli moje kolorystyczne dopasowanie do starej stacji wąskotorówki (a po zagrodzie beztrosko biega sobie prosię ;D) © KOCURIADA


Po szybkiej focie pstrykniętej na starej stacji kolejowej uderzyliśmy na Żelechlinek. Droga zaczęła się dłużyć, asfalt zamiast skracać, to się jakoś dziwacznie rozciągał, pojawiło się pasmo hopek, a przez całą Naropną tak niemiłosiernie śmierdziało, że w Żelechlinku powiedziałam „stop”, co Łosiu podsumował jednym zdaniem: „o! reagujesz prawidłowo, pierwszy kryzys na 73 km”. Były ławeczki, więc skorzystaliśmy z okazji, by choć na trochę zamienić wąskie siodełko na kilka desek. Bezpardonowo przebrałam się na oczach połowy mieszkańców, pożywiłam ciało i po odsapnięciu ruszyliśmy w siną dal.
Z Żelechlinka do Ujazdu poszło nawet sprawnie, w dużej mierze dzięki ukształtowaniu terenu, bo pokonywaliśmy długie proste, leciutko z górki, przez co rowerki prawie się same toczyły. Tylko za Lubochnią powiało centralnie w pysk, ale to Dawid był na pozycji lidera, więc nie musiałam się borykać z tym problemem (wygodnicka jędza:D).
O 14 z minutami, na 97 kilometrze zjechaliśmy do strefy bufetowej! Godzinka przerwy na trawienie naleśników z serem, bitą śmietaną i winogronkiem (pychotka za jedyne 4 zeta!) oraz schabowego z fryciorami plus zestaw surówek (porządne męskie żarło za 16 pln, też warte grzechu).
Poobiednie wygrzewanie się w słonku było mocno rozleniwiające, do tego stopnia, że nogi nie chciały się na powrót rozkręcić. Trasa niestety w żaden sposób nie pomagała – zmodyfikowaliśmy plan, by nie wracać kilku kilometrów do wyjazdówki na Wolbórz, tylko wpakowaliśmy się w kilometr polnej drogi, jak się szybko okazało, bardzo piaszczystej drogi, więc trza było się mocno kulasami przepychać...Na zakręcie chciałam być sprytniejsza i ominąć „ruchomy dół” przejazdem przez trawę – nie udało się, bo w trawie też się dołki i bruzdy zdarzają, jeno mniej widoczne :D I se fiknęłam dosyć spektakularnie, kolejny siniaczek będzie w mej skromnej kolekcji (za 2-3 dni powinien się już ładnie wybarwić...), a i siodełko musiałam po tej przygodzie prostować (przepraszam Jakubku, że Cię tak okrutnie zraniłam!).
Dobiliśmy jakoś do asfaltu, niby asfaltu, bo dziura na dziurze i łata na łacie, ale na szczęście po kilku kilometrach wjechaliśmy na znacznie lepszą jezdnię.

Za Niebrowem rolnicy puszczali znaki dymne, ale żadne z nas nie skumało komunikatu © KOCURIADA


W Wolborzu poczułam, że zaraz padnę z pragnienia i bólu tyłka (mimo profesjonalnych gaci z pieluchą). Nie było innego wyjścia, jak tylko zatrzymać się na przystanku PKS, gdzie rozluźniłam trochę przepracowane, napięte mięśnie, napoiłam dobrze ciało, po czym niepotrzebnie spojrzałam na licznik: 133 km!!! (pierwsza myśl: „nie wiem, czy dam radę”). Odnotowałam też, że zaczęły mnie pobolewać kolana...

W Wolborzu, na 133 kilometrze, zaczęłam się zastanawiać, czy nie zmienić sprzętu na bardziej komfortowy - urzekł mnie ten chlapacz i masywne korby ;D © KOCURIADA


Pomiędzy Wolborzem a Będkowem trafiliśmy na cholerną mijankę – niewiele myśląc zignorowaliśmy czerwone światło i w pewnym momencie zrobiło się gorąco. Wymijać się na jednym wąskim pasie z osobówką – do przeżycia, ale z tirem – niekoniecznie. To była prawdziwa jazda bez trzymanki, ale było mi już wszystko jedno, oby dojechać do domu przed zmrokiem...
W Będkowie zafundowaliśmy sobie przerwę na papu, na ławce w parku, wśród rozszczekanych psów i ich ubzdryngolonych właścicieli. Potem kolejny spadek formy, aż do Karpina. Zmysły miałam przytępione i ciężko było rozpędzić jednoślad do pożądanej prędkości – tempo zaczęłam mieć mocno rwane (z górki dobrze, a pod lekką górkę gorzej niż kiepsko).
W Karpinie pod sklepem miałam już nabite ponad 150, czyli cel wyjściowy osiągnięty :D Nogi dosłownie w dupę wchodziły, ale bliskość domu tak na mnie podziałała, że jak już dosiadłam Jakubka, to pędziłam na zabój aż do Nowosolnej! Droga znana, więc łatwiej było rozłożyć te resztki sił...zanim dojechaliśmy zrobiło się zimno i ciemno. Dobrze, że chociaż ja byłam uzbrojona we wszelkie możliwe światełka.
Godzina 19:00 - jesteśmy na mecie!!!!
Padamy ze zmęczenia, gęby rozradowane :D
No kuźwa, jestem silna a życie naprawdę zaczyna się po 30 :D
Jestem pewna, że 207 jest absolutnie w moim zasięgu, nawet bez „szoszufki” !!!!
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
KOCURIADA
| 15:39 niedziela, 26 września 2010 | linkuj Alik, to goździki poproszę w kolorze różowym, a pończochy 80den mat, bo się niebawem zimno zrobi i nogi zapewne przestanę depilować ;D
Lemur
| 11:11 niedziela, 26 września 2010 | linkuj zajelo mi kilka dni, by zazdrosc i wszystkie inne brzydkie uczucia przerobic i moc pogratulowac takiego sukcesu, niniejszym droga kolezanko gratuluje, a gozdziki i ponczochy wysle poczta, szacun
KOCURIADA
| 15:31 piątek, 24 września 2010 | linkuj mavic - nie dziękuję, żeby nie zapeszać ;D dwusetki bankowo będą, ale chyba dopiero w następnym sezonie, bo dzień coraz krótszy a średnie nadal niezadowalające...muszę mocniej popracować.
mavic
| 17:56 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Bardzo ładny dystans,szczególnie na góralu.
Nie pozostaje nic innego jak życzyć miłych dwusetek ;)
KOCURIADA
| 17:24 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Tomik, ja rozumiem, że możesz mieć problem z ciągłością świadomości, ale to długie szczekanie całkiem zbiło mnie z tropu i teraz już sama nie wiem, co o Tobie myśleć...
lobotomik
| 16:35 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow! Wow!
KOCURIADA
| 16:21 czwartek, 23 września 2010 | linkuj kryzysy lubimy bardzo (choć dopiero po tym, jak miną ;D) - w końcu są po to, by się dowiedzieć o sobie czegoś nowego, a PKP niestety tylko utwierdza w starych przekonaniach ;D
elStamper
| 15:49 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Kryzysy są gorsze niż PKP (?) ;D
evesiss
| 14:53 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Kryzysów nie lubimy, kryzysy są niefajne, a tfu!!!
elStamper
| 13:29 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Brawo. Trzeba przyznać, że zarówno kilometraż jak i średnia robią wrażenie :)
evesiss
| 08:41 czwartek, 23 września 2010 | linkuj Szacun, super średnia. Dawidzie trzymasz potwora w domu.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!