avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 148.76 km (2.00 km teren)
05:55 h 25.14 km/h
Maks. pr.:49.50 km/h
Temperatura:18.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 3 dan: Druskinnikai-Vilniaus

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · dodano: 09.07.2011 | Komentarze 3

Mięsisty etap :D
Najdłuższy i zarazem najszybszy, więc nie bez kozery zgodnie okrzyknęliśmy go „królewskim”, choć nadal pozostaje logiczną zagadką fakt, że moje pokładowe liczydło skróciło dystans aż o 5 kilometrów w porównaniu z wynikiem Dawka... No chyba, że to złośliwość męskiego licznika, który chciał sobie cosik wydłużyć w wyścigu do bycia samcem alfa. Nie wnikam w szczegóły ;)

Fakt faktem, że od samego ranka mocny wiatr głaskał nas pospieszająco po plecach, przez co jechało się fantastycznie. Do tego było na tyle ciepło, że wskoczyłam w krótkie gacie, a to oznacza, że NAPRAWDĘ MUSIAŁO BYĆ mocno na plusie ;) Za to w długim rękawku – z dwóch powodów.
Primo, przedednia boleśnie zjarało mnie pochmurne niebo (sic!!!), zaś „po secundo primo”: tak nieporadnie przewalałam się minionej nocy po łóżku, że poharatałam OBIE (jak ja to zrobiłam???) ręce o…aż wstyd się przyznać…ścianę :D Tylko ja jestem tak zdolna :D
Jęłam sobie zatem wyrównywać opaleniznę wydobywając przy tym z mordki słodkie pienia ;) Wokół śliczne lasy, asfalt równiusieńki, puściuteńki , a na dokładkę bocian droczący się z nami przez jakiś kilometr drogi. Tak sobie przeskakiwał z jednej strony jezdni na drugą, podlatywał i opadał dosłownie na kilka metrów przed nami, że aż serce się szybciej przekrwawiało.

Pierwszy postój uskuteczniliśmy pod sklepem w miejscowości Marcinkonys, nieopodal stacji:
Stacja kolejowa © KOCURIADA


gdzie popełniłam mały błąd strategiczny posilając się tylko batonem i owocem, który jest dla mnie najgorszym z możliwych paliw rowerowych. Mowa oczywiście o bananie, a fuj, a fe, spadaj i zgnij mośku przebrzydły! Obijał się w moich trzewiach wielkim bekaniem przez kilka kilometrów, a pary z niego wycisnęłam mniej niż z jednego słonego paluszka. Jak się można domyślać, zaczęłam znowu odstawać, co mnie rozzłościło, albowiem plan był zgoła inny :P
Toczywszy się w stronę Vareny podjęłam jedyną słuszną decyzję – zaczęłam desperacko wsysać żelka dokonując tym samym swoistego rozdziewiczenia żołądka. Pierwszy w życiu, więc podeszłam do tematu z „pewną nieśmiałością” , bez większych nadziei na poprawę. Jak się okazało, ten mały niepozorny żelinio włączył mnie na tyle szybko i sprawnie, że drugą połowę trasy połknęłam bezproblemowo, energetyzując się tylko 1 jabłkiem, co uczyniłam na krótkim postoju przy wielkim kamorze przed Matuizos. Stoimy, posilamy się spokojnie a na naszych oczach niebo zaczyna coraz ciemniej kołtunić chmury…każdą przerzutką, każdym blokiem, każdą linką czujemy, co to oznacza, więc naprędce zwijamy manele i chodu! Oby do przodu! To był widowiskowy odcinek trasy, z groźnymi chmurami pędzącymi w naszą stronę.

Ucieczka przed deszczem... © KOCURIADA


Każdy cisnął ile mógł, lecz tylko Siekowi udało się uciec przed gradem! GRA_DEM! Tego się nie spodziewałam!!! Bycie ustawionym pod ścianą kostek lodu wielkości dobrze wypielęgnowanego paznokcia, walących z nieba na nieosłonięte ciało, nie należy do przyjemnych…Zapewniam. Do tej pory mam na udach 2 krwiaki, o siniakach, które schodziły po tej przygodzie przez 3 dni nawet nie wspomnę (o! a jednak wspomniałam :P).
Podsumowując: było ciekawie. Jestem masochistką, więc lubuję się w takich ekstremach :)
Grad ustąpił miejsca silnej ulewie, którą przeczekaliśmy w lesie za Valkininkai. Poza tym trzeba było się odziać w cokolwiek suchego :)
Resztę trasy jechałam utrzymując całkiem niezłe tempo, bo w tak zwanym pociągu, przez co niestety niewiele pamiętam :( Jedynie przejazd przez polską wieś Baltoji Voke, za którą jakieś chamidła w starym oplu postanowiły pokazać , gdzie nasze miejsce (czyli na poboczu), a tak to nic ino zmieniające się przede mną tyłki, sakwy, kolory bluzek, opony wąskie lub szerokie, błotniki lub nie. Wiem wiem, takie rozwiązanie jest bardzo wygodne, ale zarazem tak koszmarnie frustrujące, że już wolę mieć innych w zasięgu wzroku, ale jednak hen przed sobą.
Przed samym Wilnem poczułam prawdziwy głód a na horyzoncie pojawiły się podjazdy. Odpuściłam sobie gonitwę, dzięki czemu mamy, jak to się na bs pisze, taką oto „słit focię”:

Radosne wileńskie cmokanie :) © KOCURIADA

Pokręciliśmy się trochę w te i nazad zanim wybraliśmy prawidłowy wjazd do centrum, pokonaliśmy fajny dupny podjazd, a sam transfer sakw przez miasto do starówki podminowywał mnie na każdym metrze, przypominając jak bardzo nienawidzę skupisk wielkogabarytowych odrapanych artefaktów. Dobrze, że obiad spożyliśmy w miłym otoczeniu, bo dosłownie naprzeciwko białej Katedry, w ogródku indyjskiej restauracji. Było drogo, jak przystało na królewskie miejsce i królewski etap, ale sam posiłek też był godzien podniebienia władców, więc nie pisnę nań ani jednego złego słowa. Chętnie pochwaliłabym się w tym miejscu wypasionymi zdjęciami, ale siedziałam tyłem do katedralnego placu – zahipnotyzowana kuflem:
W oczekiwaniu na Tikka Masala © KOCURIADA


A poza tym nie chciało mi się po raz setny z rzędu uwieczniać miejsc znanych z poprzednich wypadów. Zatem piciu, papu i hop na kwaterę położoną bliziutko starówki. I tutaj mały pogodowy surprise – na kilkadziesiąt metrów przed celem dopada nas kolejny grad, a właściwie gradzik. Pan Pikuś :)
Wynajęty przez nas „domek holenderski” pozostawiał wiele do życzenia. Przywitały nas ścianki z dykty, przestrzeni brakowało prawie na wszystko, jak to w przyczepie, za to kible były aż dwa (doprawdy, pocieszające…) . Chyba nie skłamię pisząc, że tylko Lobotomik był szczęśliwy mogąc spełnić swoje marzenie o campingowym życiu…
W takich warunkach nie było mi spieszno do czegokolwiek, więc dostałam od losu ponad 2 godziny samotności, gdy reszta ekipy polowała w pobliskich sklepach na produkta kolacyjno-śniadaniowe.
Suuuuuper :)
Dzień zakończyły niepoważne rozmowy przy piwku oraz smakowitym:
tudzież alternatywne oczekiwanie na sen ;) © KOCURIADA

Było łosiowe, nie do końca skoordynowane, głaskanie się po napasionym brzucholu, rozkminianie słowa Kuper, kiełbasiano-ogórowa wyżerka, rozwieszanie mokrych ciuchów gdzie popadnie i oczywiście fotografowanie najmikrejszego z pokoików, który przypadł w udziale staremu dobremu małżeństwu. Och, jakże słodko się nam spało w domku dla lalek:

Mały Ludzik w małym pokoiku zapada w mały sen © KOCURIADA


Gorąco wpółczuję Zalepom, albowiem budziłam ich waleniem w ścianę (łokciem, kolanem a nawet głową) za każdym razem, gdy próbowałam zmienić pozycję na moim dziecięcym łóżeczku. Gdybym wybrała miejscówkę Łosia pewnikiem wybiłabym szybę w mikro-oknie ;P

Aaaaaa, no i jeszcze jedno było w tej noclegowni rozbrajające: w większej łazience , tuż obok muszli klozetowej znajdowały się drzwi prowadzące do…szafy, która stała w sypialni Zalepów.
Taki mały myk na okoliczność przyjmowania kochanka - obłęd :)))))))))))))))))))))
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
KOCURIADA
| 20:51 sobota, 9 lipca 2011 | linkuj Kufel zasadniczo opróżniał Łoś, ale go podkradałam w oczekiwaniu na multivitaminai sultys :)
O kurdię! To Bóg pewnie też istnieje, tylko trzeba dotrzeć do jakiejś foty...
elStamper
| 15:06 sobota, 9 lipca 2011 | linkuj O, na ostatnim zdjęciu udało ci się uwiecznić ludzika z Iki. A nie wierzyłyście, że istnieją ;)
evesiss
| 13:55 sobota, 9 lipca 2011 | linkuj Chyba umknęło mi opróżnianie kufla.Wreszcie jakieś opisy z fotkam, Dawko się leni, Lobotomik tylko mapki.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!