avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 132.00 km (13.00 km teren)
06:00 h 22.00 km/h
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:17.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 7 dan: Utena-Kernave

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 17.07.2011 | Komentarze 2

Utena – Leiunai – Skiemonys – Alanta – Moletai – Zalvariai – Ambroziskiai – Giedraiciai – Srvintos – Musninkai – Kernave

Na lekcjach religii wyszkolono mnie za młodu, że siódmego dnia bezwzględnie nakazany jest odpoczynek, a dzień święty należy święcić w sposób jak najbardziej uświęcony…

Well, traf chciał, że mój siódmy etap rozminął się z bogobojnym kalendarzem i musiałam dalej arbajtować.

Zaprawdę, powiadam Wam, nastał dopiero piątek, w związku z czym w motelowym kołchozie zawrzało od przedwczesnej pobudki ustawionej (oczywiście) w kocuriadowym tjulefonie. Pakowanie poszło w miarę sprawnie mimo, że sakwy wiozłam przedpotopowe, no ale przecież „practice makes perfect” , czyż nie? :P

Przed dziewiątą wytaczamy bajki na dwór iiiiii…czekamy…czekamy…sobie normalnie kwitniemy, jak co dzień ;P Już nawet zaczęłam robić skip A z tych nudów:

Jedźmy już, bo tu brzydko... © KOCURIADA


I do czego było mi tak spieszno?
O, ja głupia!
Do INTERWAŁÓW, które czyhały na moje nogi w kilku punktach trasy…jakoś nie skojarzyłam, że roześmiany szosowiec na wyjazdowej A6 z Uteny niekoniecznie szczerzy się do mnie w serdecznym pozdrowieniu…On już wiedział co i jak, bo wracał z miejsc, do których ja właśnie zmierzałam z całym swoim zadupnym domkiem…

Początkowo, to nawet było mi jeszcze do śmichu:
Se jadę i się cieszę © KOCURIADA


lecz od Skiemonys aż za Alantę (gdzie niepotrzebnie zrobiliśmy z Łosiem krótki postój, nadal tak uważam) odmieniła się bitumiczna aura zmuszając mnie do spięcia pośladów. Napierała na mnie hopka, a zaraz po niej wpadałam w dołek, po czym znowu pojawiała się hopka i dołek, hopka, dołek…zdecydowanie za dużo hopek i dołków! Nawet niewysokie były, ale tak fatalnie wyprofilowane, z takim skosem, że pociłam się jak świnka morska zaprzężona w pług...dopiero po słodkiej bułce wciągniętej naprędce pod Maximą w Moletai niebo zesłało moim napędzaczom upragniony odpoczynek.
Słoneczko na dobre wyściubiło nocha zza chmur, no i pojawił się ty, ę, tę, no…T-E-R-E-N :)))))))))))) A co tam, że pagórkowaty momentami na 8%. Phi! Miałam dzięki temu wyrzut większej dawki adrenaliny, ot co! ;P
Opaliwszy się na takiej oto beżowej wstędze przełożonej przez zielony zamsz:

Kocham to!!! © KOCURIADA


:D © KOCURIADA


zajechaliśmy nieco przesuszeni pod pierwszy z brzega sklep w Giedraiciai. Kiedym nabywała „nawilżacze” czepił się nas (kolejny tego dnia) niegroźny autochton po piećdziesiątce. Chłop był wyraźnie zafascynowany naszą wyprawą, aczkolwiek cały czas miałam wrażenie, że przybłąkał się głównie celem wydębienia kasy na siwuchę ;P
Pożegnaliśmy Giedraiciai skręcając w prawo na Srvintos. Mniej więcej w połowie tego dystansu oczarował mnie spektakl grany w teatrze „Horyzont”. W rolach głównych smoliste chmury i zrywający się wiatr...
Zamieniliśmy naprędce kilka zdań z gatunku „no i jak sądzisz, zdążymy?”, „luknij na mapę, czy nie ma jakiejś drogi okrężnej?”, otaksowaliśmy asfalt wiodący wprost do paszczy lwa...i nagle wszystko stało się jasne. Tak czy siak, kolejny armagiedon był nieuchronnie przed nami ;)
Łosiu dzielnie barował się z wichrem momentalnie wychładzającym nasze rozgrzane ciała, ale skubaniec nie dawał tak łatwo za wygraną. Toczyliśmy się coraz wolniej i wolniej, by ostatecznie, na wjeździe do Srvintos, zacząć „cieszyć się” deszczem – nieodzownym towarzyszem naszych ostatnich 20 kilometrów do Kernave. Kilometrów, na których po raz pierwszy na tej wyprawie coś z siebie dałam innym (czyt. klasycznie mocną zmianę) dociągając Łosia do mety. Miałam jednak nieco łatwiej, bo ustawiliśmy się na tym odcinku bokiem do wiatru a i ten już tak bardzo nie doskwierał ustępując miejsca lejącemu się z nieba ha-dwa-o.
W ogródku baru „Kiernaus” Lobotomik już oczekiwał przybycia reszty leniwców. Papugując po nim jedyny prawidłowy wzorzec postępowania stworzony na okoliczność wyrwania się ze szponów niesprzyjającej aury, przebraliśmy się w suchą odzież, odczekaliśmy aż pałeczkę przejmą Małecka z Dużeckim, a następnie przenieśliśmy się do wnętrza starego młyna przerobionego na restaurację:
Kiernaus Baras © KOCURIADA


Ojojoj, mniam mniam mniam, zamówione dania niczemu nie ustępowały pichconym we własnym m :) Nie omieszkam dodać, że podawała je miła lub sympatyczna (panowie, nie pamiętam, którego terminu należałoby użyć, w każdym razie chodzi o to, że „pukalna”;P) młoda dama. Sama bym ją ten teges, takie miała pięknie zalotne oczęta :)
No dobrze, nie rozczulajmy się za bardzo.
Po wypaśnym obiedzie odebrał nas słynny Arvydas, u którego mieliśmy gościć za 11 litów mocząc tyłki w osnutej legendą bani, tuż nad brzegiem rzeki. Miał to być najtańszy z naszych noclegów, taki z przygodami...a tych miałam tego dnia po uszy a nawet powyżej...
No więc, nadjechał rzeczony gospodarz (postawny człowiek z uśmiechem na twarzy, aczkolwiek o groźnawym jak dla mnie spojrzeniu), skierował nas do ciemnego lasu, w którym wszystkie drzewa co do jednego szumiały, że zostanę tej nocy ukatrupiona, by po niecałym kilometrze ścieżki zapoznać nas ze swym chylącym się ku upadkowi królestwem:
$#@$#$&**@*&^*&^$@$^@!%!^*_+*@$&&)()!!!!!!!
ŁOT DE FAK YZ DAT?????!!!!
NO PRĄD+ NO ŁOTER+NO SRACZ=NO FUN!!!
W zamian był SYF+7 TYSI KRAWATÓW NA DRZEWIE+UJADAJĄCY PIES+CHATA Z ZAPADNIĘTYM DACHEM, W KTÓREJ WANIAŁO STĘCHLIZNĄ....
Dosłownie w sekundę zawiązałyśmy babskie porozumienie i dawaj pod górkę z powrotem do baru błagać o jakikolwiek suchy kąt do spania. Chłopcy zostali w dole...
Udało się wyhaczyć nocleg za litów 40, w czym nieocenioną pomocą okazała się być kucharka polskiego pochodzenia :) I to JAKI kąt do spania! W budynku z duszą, klimatyczny, CZYSTY I PACHNĄCY, wręcz domowy :) Spało się fantastycznie!
Jak dla mnie, była to najfajniejsza z naszych kwater :D

I nawet panowie postanowili jednak do nas tej nocy dołączyć, hehe...
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
KOCURIADA
| 19:06 piątek, 22 lipca 2011 | linkuj Oj tak, z całą pewnością :) Moskwa to takie mini wydanie kieszonkowe w porównaniu z odcinkiem litewskim :)
sandman
| 19:18 czwartek, 21 lipca 2011 | linkuj Ten szutrowy zjazd piękniejszy chyba niż z Moskwy na Byszewy:)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!