avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Skołowałam 120.51 km (18.00 km teren)
06:01 h 20.03 km/h
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0

ESPEDE KARATE SHIMANO LIETUVA 2011 – 8 dan: Kernave-Kaunas

Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 22.07.2011 | Komentarze 0

Kernave – Musninkai – Juodonys – Liukomys – Upninkai – Jonave – Cinciai – Bategala – Draseikiai – Lapes – Kaunas

Oj, zaryje się w mej pamięci ten dzień na dłuuuuugie lata.

Przygód nadszedł czas:

Bye bye Baras © KOCURIADA


Na wyjeździe z Kernave nie mogliśmy odmówić sobie sesji zdjęciowej z widokiem na pozostałości po siedzibie wielkich książąt litewskich:

litewska Troja - Kernave © KOCURIADA


Zachwyt in flagranti © KOCURIADA


Kernave © KOCURIADA


Lobo foci... © KOCURIADA


Troszkeśmy się chiba zapomnieli ;P

Aby obrać właściwą trasę na Kaunas, trzeba było wrócić do Musninkai, z wiadomej przyczyny obdarowującego nas podjazdem z gatunku „obiecujących”.
Podziękowałam dobrym duchom tej okolicy, gdy okazał się niezbyt dokuczliwy dla nie-do-końca rozgrzanych wielogłowych mięśni ud.
Niedługo po nim wtoczyliśmy bajki na szutrówkę, na którą wjechałam ostatnia, co mnie deczko przeraziło, albowiem poznałam już tajniki jazdy terenowej na tyle intensywnie by mieć pełną świadomość tego, jak trudno odrabia się straty na gruncie...więc się spięłam, by mnie nie pożegnali :) Początkowo starałam się po prostu dobrać najodpowiedniejsze przełożenie, lecz po krótkim odcinku asfaltowym przez wieś Liukomys, a także świetnym rozpędzeniu peletonu przez Lobotomasza, poczułam w swym organizmie nadnaturalne stężenie midichlorianów - oj, procentowało to pyszne obfite śniadanie, procentowało! ;P Pogalopowałam więc wychodząc ludkom na prowadzenie (no proszę, dałam kolejną zmianę na tej wyprawie :D).
Słońce dawało po twarzy a wiatr po kościach, ale płynące krajobrazy, kołujące nad głowami drapieżniki, nade wszystko zaś myśl o tym, że to przedostatni dzień powrotu do domu, kroiły me serce na kawałki i rzucały Litwie na pożarcie. Kilka z nich zostało tam na zawsze, więc będę musiała kiedyś po nie wrócić...

W Upninkai zaopatrzyliśmy się w porcję kalorii. Ku wielkiemu zaskoczeniu na sklepowej półce znalazłam Ozone – energy drink łódzkiego pochodzenia. Tak miły akcent wchłonęłam bez najmniejszego namysłu, a przydał się bardzo (tak sobie oczywiście wmawiam), bo zaraz za miejscowością uśmiechał się do mnie dupny podjeździk :)
Jeszcze na długo przed Jonave rozdzieliliśmy się na 2 grupy, w stosunku 2:3.
Ło matko, gdybyśmy tylko byli mądrzejsi nie robiąc tego cośmy uczynili, prawdopodobnie dojechałabym do Kowna bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. A tak, w samym Jonave nie skręciliśmy z Łosiem w lewo, tylko radośnie odbiliśmy w prawo pokonując najwredniejszy i najbardziej stromy asfaltowy pagór w ciągu całego wyjazdu…ale to nie koniec. Na szczycie zakapowaliśmy, że kierunki rozjeżdżają się nie tak jak trzeba…
Korzystając ze wskazówek „jonavian” (?) przebrnęliśmy przez kolejną dawkę terenu (że niby taki skrót wyprowadzający na dobrą drogę, hehe), na którym poczułam przez chwilkę jak konikowe koła dziwnie zatańcowały. Nic to, wpisałam to wrażenie na konto rozcentrowania kół i zapomniałam o problemie, tym bardziej, że znowu mieliśmy przed sobą gładki jak stół asfalt.
Ale kurka, co mi się zaczęło fatalnie jechać...Patrzę na rower – wszystko git. Medytuję nad sobą – czuję się wyśmienicie. Może jadę pod wiatr???? Robiąc dobrą minę do złej gry męczyłam kilometr za kilometrem, nie mogąc wydusić średniej powyżej 22km...na płaskim :(
Dawid zarządził częste, aczkolwiek króciutkie postoje, oszczędzając przy tym gadki na temat mojej niedawnej zapierniczanki...
A ja nic tylko kutwaszę się w sosie wewnętrznych wątpliwości i ciągnę z flachy na potęgę.
W skądinąd pięknych okolicznościach przyrody:

Jeszcze się nie domyślam...:) © KOCURIADA


Przed zasiedloną przez stado saren Bategalą wyprzedza nas Siek.
Na postoju, po pokonaniu kilkustopniowej hopki, widzę jak mija nas E&elS;.
Ostatecznie strzela mi żyłka pierdząca, bo nie rozumiem, co się dzieje, a tego właśnie nie lubię najnajnaj: ciemności doświadczania...
No żeby mnie wszyscy zrobili w bambuko na 20 kilosów przez samym Kownem???
Mada faka sraka ptaka!
Dawko nakazał mi półgodzinne siedzenie pod sklepem w Draseikiai, to siedziałam. Albo łaziłam, rozciągałam kulasy, piłam, jadłam, strechingowałam ramiona i ni ciuciula nie widziałam żadnej różnicy. Czułam się tak samo fantastycznie, tylko ten obudzony wewnątrz ork (co tam jeden, cała armia orków!!!), nie dawała spokoju...
Czas dobiegł końca, więc trzeba było ruszyć. Zarzucam tyłek na siodło, przejeżdżam jakieś 500 metrów na bujanym fotelu…no dobrze, że wreszcie! Fiat lux!!!
Mam kuźwa flaka na tylcu!!! Ralfowy skurczybyk potrzebował aż 20 kilometrów, by się zaprezentować od najlepszej strony! No żesz w dziób marabuta!
Teraz dopiero zaczęła się „prawdziwa jazda”, albowiem miałam przy sobie dętkę, ale pompki niet :( Wszystkie pompki, sprzysiężone przeciwko mnie, dojeżdżają paradnie do Kowna…
Wracamy zatem pod sklep, by zacząć łapankę.
„Kto pyta, nie błądzi” - kilkanaście strzałów za mną i same pudła.
Nawet skrawka zacisku nie mieli!
Wpierw ogarnia mnie czarna rozpacz…analizuję czy mam się rozdziać do pasa, by przykuć uwagę kierowców, ale eeee tam, biust za mizerny na taki happening, więc zaczynam już tylko wodzić głupkowatym wzrokiem za posiadaczami drajwing lajsens. Oraz po Cinderku wywalonym bebechem do góry.
Następnie przyszła fala pustośmiechu. Ani w sklepie, ani w najbliższym domostwie nie ma żadnego ustrojstwa do pompowania czegokolwiek.
Nawet poczciwy żul w końcu rozkłada ręce, choć bardzo ale to bardzo chciał nam pomóc zaczepiając wszystkich tych, którym udało się przemknąć obok nas niezauważenie.
Z minuty na minutę cała przysklepowa scenka nabiera cech groteski.
Iiiiiiiiii….
I kiedy już mi totalnie zwisa i powiewa cała ta zabawa, do akcji wkracza nasz Zbawca – wysoki na metr dziewięćdziesiąt, szeroki na metr półtora, „solaryczny” chłopak w dresie Lacosty. Nad łańcuchem na klacie łaskawie nie będę się roztkliwiać ;P
Nim zdążyłam się namyślić czy to aby nie jaki mafioso, Dawko został wciągnięty do fury, z piskiem opon odwieziony „gdzieśtam”, gdzie pomieszkiwał sobie mechanik samochodowy, by po niecałych 15 minutach zostać wyplutym z wyżej wspomnianego auta wyżej wspomnianego osobnika - z pękatą czyściutką oponką :D:D:D:D:D
ALLELUJA!
Na finiszu akcji okazało się, że to nie Litwin, lecz Polak Polakowi dał pomocną dłoń.
Jak mi później wyjawiono, tych naszych narodowych łapek to było co najmniej 6, ponieważ Wielkiego Blachogrzebacza także powiła matka polka.
I tak oto, wszem i wobec rozprzestrzeniane wieści o nienawiści polsko-polskiej na gruncie obcym znowuż mają się nijak do rzeczywistości.
Cóż.
Zebrało się 2 godziny obsuwy, więc do samego Kaunas zapodaliśmy niezłą tempówkę, szkoda tylko, że oznaczenia centrum mają w tym mieście tak pokręcone, że po raz kolejny nadłożyliśmy drogi moknąc pod złośliwym niebem.

Złośliwości tego dnia nie było końca, wspominałam może o tym? :)
Kelner zapomniał mnie obsłużyć…a jak już sobie przypomniał, to po minucie wrócił, bo zapomniał to, co sobie przypomniał, więc musiałam wyłuszczyć ponownie tajniki mego apetytu. Czekałam na realizację zamówienia stanowczo za długo, aż mi się czoło marszczyło jak mopsowi:
GDZIE JEST MOJA MICHA?????? © KOCURIADA

Słuńce zdążyło w tym czasie osuszyć ulice jarając buzie co poniektórych rowerzystów w ciekawe wzorki:

Kowieński deptaczek © KOCURIADA


Mam Was - fotek wzorków specjalnie nie zamieszczam ;P
Pokażę za to wejście do Kościoła:
Kowno © KOCURIADA


Oraz wyjście z tegoż:
No i co? ;P © KOCURIADA


No i co?
No i pomknęliśmy na sympatyczną kwaterę, gdzie przywitał nas:

W tym odcinku były hulanki kuchenne, tivi oglądanie, łazienkowe swawole (w tym z nosa dłubane babole), aż wreszcie każdego ogarnął zieeeeeeew
Mnie dopadł najprędzej, ale czy to kogo w ogóle dziwi? Po takim dniu??? :P
Kategoria Yogus (55...)



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!