Jestem KOCURIADA z Łodzi - .
Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie.
I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D
Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj
Roczne wzloty i upadki:
Archiwalne myszkowanie:
- 2015, Czerwiec8 - 0
- 2015, Maj23 - 0
- 2015, Kwiecień15 - 0
- 2015, Marzec7 - 0
- 2015, Luty5 - 0
- 2015, Styczeń1 - 0
- 2014, Listopad2 - 0
- 2014, Październik9 - 0
- 2014, Wrzesień16 - 0
- 2014, Sierpień20 - 0
- 2014, Lipiec18 - 0
- 2014, Czerwiec14 - 0
- 2014, Maj17 - 0
- 2014, Kwiecień17 - 0
- 2014, Marzec14 - 0
- 2014, Luty6 - 0
- 2013, Listopad1 - 0
- 2013, Październik5 - 0
- 2013, Wrzesień9 - 0
- 2013, Sierpień22 - 4
- 2013, Lipiec24 - 0
- 2013, Czerwiec18 - 2
- 2013, Maj25 - 3
- 2013, Kwiecień17 - 4
- 2013, Marzec4 - 0
- 2013, Luty8 - 2
- 2012, Grudzień1 - 0
- 2012, Listopad4 - 2
- 2012, Październik6 - 0
- 2012, Wrzesień13 - 2
- 2012, Sierpień20 - 6
- 2012, Lipiec17 - 3
- 2012, Czerwiec13 - 0
- 2012, Maj16 - 27
- 2012, Kwiecień21 - 10
- 2012, Marzec20 - 9
- 2012, Luty8 - 20
- 2012, Styczeń8 - 17
- 2011, Grudzień4 - 6
- 2011, Listopad8 - 4
- 2011, Październik4 - 10
- 2011, Wrzesień21 - 35
- 2011, Sierpień21 - 20
- 2011, Lipiec15 - 31
- 2011, Czerwiec19 - 54
- 2011, Maj22 - 56
- 2011, Kwiecień19 - 69
- 2011, Marzec26 - 33
- 2011, Luty12 - 17
- 2011, Styczeń11 - 11
- 2010, Grudzień2 - 3
- 2010, Listopad5 - 0
- 2010, Październik33 - 56
- 2010, Wrzesień16 - 29
- 2010, Sierpień22 - 2
- 2010, Lipiec8 - 0
- 2010, Czerwiec7 - 0
- 2010, Maj10 - 2
Wpisy archiwalne w kategorii
Yogus (55...)
Dystans całkowity: | 16348.74 km (w terenie 1591.00 km; 9.73%) |
Czas w ruchu: | 223:40 |
Średnia prędkość: | 22.09 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.42 km/h |
Suma podjazdów: | 56123 m |
Suma kalorii: | 274 kcal |
Liczba aktywności: | 192 |
Średnio na aktywność: | 85.15 km i 3h 55m |
Więcej statystyk |
Skołowałam 64.46 km
(11.00 km teren)
02:45 h
23.44 km/h
Maks. pr.:44.77 km/h
Temperatura:25.0
Wiejo wiatry wiejo, piejo kury piejo (bo ni mo koguta)
Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 2
&feature=relatedKobieta na rowerze wspinająca się po kamorach w tempie allegro to w Łodzi jednak niecodzienny widok.
Kobieta na rowerze zjeżdżająca po kamorach w tempie presto to już prawdziwe rozpasanie.
Dziękując za atencję przepraszam, żem buc, ale jeżdżę z watą w uszach.
Bez względu na pogodę, więc właściwie nie wiem po co te korki…
No chyba, żeby lepiej słyszeć własny krwiobieg. To się rozumie samo przez się :D
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 100.28 km
(0.50 km teren)
04:02 h
24.86 km/h
Maks. pr.:37.64 km/h
Temperatura:28.0
No longer human? ;)
Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 07.06.2011 | Komentarze 4
Kocha, lubi, szanuje, chce, dba i roweruje, ale co się piąstka pieruńska naczekałam na ten Łosiowy powrót z pracy, to tylko behemoty raczą wiedzieć. Oraz czuć, bo wyduśdałam je przez te kilka godzin chyba za cały niedomiziany maj ;POczekiwanie umilał nam (oki, nie ściemniam, umilona muzycznie byłam tylko ja :D) tegoroczny openerowy must dance, must breakdance:
&playnext=1&list=PLF4F2766C44510B37
(Gwoli ścisłości, za twórcze wykorzystanie noży, tasaków i szabli „purytanie” zajęli zaszczytne miejsce w ośrodku mózgowym odpowiedzialnym za moje muzyczne orgazmy, aczkolwiek nie jest to prym na pudle w kategorii „Sponiewieranka”. Są lepsi.)
Tonęłam więc sobie „zasłuchowawiwszy się Hidden”, aż z letargu wyrwał mnie przyjazd zlanego potem Łosia…Tjaaa, typish for him. Miał mieć lekkuchną robotniczą rogrzewkę a zapierdalał jak smok, co oczywiście wróżyło tylko jedno – wspólny poobiedni trening mógł się okazać dla mnie nie lada wyzwaniem.
Nie uprzedzajmy jednak faktów. Fucktycznych.
Wszamaliśmy kurę pływającą w towarzystwie ryżu i papryki po wielkiej patelni, na maxa napełniliśmy bidony i w drogę – od razu pod wiatr. I to nie 5,10,15, lecz całe 45 kilometrów. A słońce aż parzyło po ramionach.
Na trasie „do” (punkt docelowy poznałam dopiero po jego osiągnięciu ;p) zaliczyliśmy Izoton Time u Pani Kozińskiej zamieszkałej w Chrustach. Całkiem gościnna dama, a pozowała jak się patrzy:
Lewy profil wolisz czy prawy...poczkej...jeszcze tylko się uśmiechnę...© KOCURIADA
Po miłych pogaduchach przez płot, orzeźwiła nas długa prosta przez taki oto „płot żywy”:
Uwaga, bo zaraz zacznę koncert ;P© KOCURIADA
To było jedyne realne wytchnienie od skwaru w tym dniu. Jechało się fantastycznie, a mnie albo wzięła dzikość serca, albo doznałam szoku termicznego, bo na cały regulator rozdarłam do krzaków swą niepohamowaną gardziel. Katarktyczne doświadczenie :) Słoneczko grało wysoko na liściach, robalki toczyły swe klucze wiolinowe w leśnej ściółce, to się przyłączyłam do orkiestry, a co! :)
To jednak nie koniec realizmu magicznego tego dnia, ponieważ sobie tylko znanymi ścieżkami :
Przodownik Pracy Pod Wiatr© KOCURIADA
Dawko dowiózł mnie do Popielaw, a jak powszechnie wiadomo, w Popielawach kształtowała się artystyczna wrażliwość J.J. Kolskiego, do którego dzieł mam słabość. A raczej sentyment.
Przystanek pod tablicą - obowiązkowy:
Idiotycznie w Popielawach© KOCURIADA
Czemu złapałam pozę najgłupszą z możliwych???…A może znalazłam w tej trawie jakieś „Cudowne miejsce”, tudzież gram sobie z jakubkowego talerza?…Może uprawiam „Pornografię”, albo cieszę się „Ładnym dniem”? Lub też najzwyczajniej w świecie, pod czujnym okiem autochtonów, robię „Pogrzeb Kartofla”…
Myślcie co się Wam żywnie podoba, lepszej foty nie mam i mieć nie będę :)
Mam za to Popielawy pod innym kątem wzięte, elektrycznie-płasko-klimatycznie, proszę uprzejmie:
Popielawy© KOCURIADA
I to by było na tyle mej relacji, drodzy Państwo, powyżej unaoczniona wiocha była szczytem tej niedzieli. Genialnym.
Jak tylko skręciliśmy i zaczęło wiać nam w plery, krajobrazy migały jak w kalejdoskopie, a od Zamościa zostałam samozwańczym przewodnikiem naszej dwu-osobowej wycieczki, jako że tereny miałam dobrze obcykane po samotnej secie sprzed miesiąca.
Coś tam Łosiątko pjuknął na 70 kaemie, że już czuje nogi, alem mu strzeliła na pocieszenie 2 piwka w plecak i od razu werwa wróciła :) Cięło się znakomicie :)
Na koniec, już na Niusolti załapaliśmy się na ostatki handlu truskawami (for me for me :D) oraz czereśni (for Him for Him :D). Jak się można domyśleć, zakończenie dnia wyszło prawdziwie niebiańskie – naprułam się suto polawszy owoc Kasztelanem, do wanny szło się jakoś tak na skos, a wątroba nie pozwalała o sobie zapomnieć już od trzeciej nad ranem :P
Prostackie to moje szczęście: narobić się, nażreć, nachlać i do wyra….
Nowosolna - Wiączyń – Eufeminów – Janówka – Justynów – Zielona Góra – Borowa – Chrusty – Rokiciny Kolonia – Cisów – Kol. Łaznów – Popielawy – Olszowa – Wykno – Rosocha - Będków – Prażki – Zamość – Czarnocin – Rzepki – Wola Kutowa – Połczyn – Wola Rakowa – Stróża – Wiśniowa Góra – Feliksin – Srel – Andrzejów – Wiączyń – Nowosolna
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 57.84 km
(5.00 km teren)
02:30 h
23.14 km/h
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:15.0
Maraton MTB Syberia-Brzeziny, czyli wpis z cyklu: MnieTamnieByło :]
Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 4
Zawsze tak jest, bez wyjątku ;PJak już się na coś nastawię, a czas oczekiwania przedłuża się w nieskończoność, mój zniecierpliwiony umysł prześlizguje się po danej idei jak kocuriadowa paszcza po tabliczce mlecznej czekolady...a moje nadymane wyobrażenia rozbryzgują się w nicość jak bebechy przekłutej najeżki po rafie koralowej...
Mlask, trask i po sprawie. „Tako i tom razom”, ale nie uprzedzajmy faktów:
Obejrzałam poranny film z muchą na suficie w roli głównej...był na tyle zajmujący, że kończyny wygrzebałam spode kołdery w porze mocno po-śniadaniowej... resztką kalorii zdobyłam się na szybki skok do michy, potem oczywiście kuweta (a może odwrotnie? ;P) i wylizywanie futra...ciężko było się rozbudzić...
Po tym, jak moje kocie ruchy nabrały jako takiej gracji, czyli tempa, okazało się, że nałożenie soczewek przerasta intelektualne możliwości futrzaka (jak nigdy!)...dopiero za trzecim podejściem udało się umieścić je we właściwych otworach i w zadowalających pozycjach...ostatnia chwila na podjęcie wiążącej decyzji i...na pohybel! Zarzuciłam „łogun” na jakubkowego Scape’a...oj, jakżesz chciało się na dworze miauczeć z zimna!...miau miau miauuu...napędzałam łapkami co tylko było na podorędziu, aby się choć odrobinkę zagrzać...nawet mokra trawa mnie nie zrażała, co należy szczególnie docenić, albowiem nie znoszę obcować swoimi poduszkami z H2O!
Zanim dotelepałam się do Brzezin, byłam już upocona jak mysz polna...oraz głodna jak wadera! Ale za to całkiem dobrze roztrenowana ;) Tajemniczym zrządzeniem losu trafiłam do jeszcze otwartego biura zawodów, pod którym to namiotem mym oczom ukazał się ciąg „człowieków” groźnie wyglądających, bo wydepilowanych w tak zwane „od-do a nawet pod-powyżej”, do tego zadziornie reklamujących swe Korazteki, Szkody, Czuby, Krzesiwa, Marjedy oraz pomniejsze Ciulanty czy Ugory...był nawet jeden przypakowany Rabanne ze swoim kolarzykiem :P
W trakcie oglądania tych wszystkich cudownych „chwalipięt” (już nawet wiem, jaka marka będzie chwalić me pięty za kilka lat ;P), głuchy telefon zaszumiał wieścią, że start przesunięto o godzinę...
O co? O całą gAdzinę???? Jak dla mnie – miarka się przebrała...
Neuronowy wkierw na pe-er-el skorespondował we mnie z wkierwem bebechowym (albowiem od ponad godziny flaki tańcowały mi z pustoty twista), przez co machnęłam łapą na to całe zamieszanie i myknęłam celem zrobienia rundy przez Wolę Cyrusową do Niesułkowa...
W trakcie z angielska czynionej ewakuacji napatoczyłam się centralnie na Sandmana...Pogadanka, tłumaczenie, ściemnianie...zanim się obejrzałam, z powrotem pakowaliśmy się pod biuro adminów ;)
Czas przyspieszył, Michał co i rusz namawiał, ja stawiałam opór...i tak aż do startu ;)
Ruszyli do boju po prawie 2h obsuwy, a mnie dopadła od tego momentu prawdziwa zmora dobrego amora...Nieustannie leciały w moją stronę teksty typu:
-„A co to? Już po wszystkim?” (człowiek z megafonem)
-„A czemu nie na starcie? Z takim rowerem to wstyd” (kibice na szosach)
-„Taki szybki powrót...Pewnie guma?” (obsługa trasy)
-„Mamo, mamo oni już wracają!!!” (dzieciaki przy trasie)
A na ostatek hicior:
-„Ty, patrz, kobieta wygrywa!” (strażak przydrożny)
Ubawiłam się przednio, bo przecież jedynym moim zamiarem było pstryknięcie kilku fotek.
Zrobiłam nawet jedną sobie samej. Większość ludzi posiada w aparatach zoomy, a ja mam „odsooow”, dlatego się udało ;P
Autoportret uważam na udany. Poza tym wreszcie widać moją słynną kosmetyczkę, bez której nigdzie się nie ruszam (tą siekierą grożę niezdyscyplinowanym traktorom, ursusom i innym takim tam...). A tak w ogóle to prowadziłam z buta, bo było z górki, a to zawsze o wiele ciężej niż pod:
Kocuriadę poznaje się po niebieskim wdzianku© KOCURIADA
Sami widzicie, że nie było z czym wybierać się do ludzi, więc skoncentrowałam się na pożyteczniejszej pracy, jak na rolnika (rolniczkę?rolnicę?) przystało i cykałam zawodowców.
Zanim jednak gigantom zaczęły się hajcować espadryle, czyli:
Rozpęd przed wjazdem na Zośkę© KOCURIADA
ale najpierw w błocko w krzakach© KOCURIADA
Pobratymiec© KOCURIADA
Sandman© KOCURIADA
przed ostrym zakrętem© KOCURIADA
Dane mi było obczaić, co się kryje za numerkiem startowym:
Obrazki, obrazki...© KOCURIADA
I jak należy w profesjonalny sposób zamocować karton na kierze:
Zajęcia praktyczno-techniczne© KOCURIADA
Zauważyłam także, iż koksy dzielą się na dwie podstawowe kategorie, czyli adeptów:
Oczekiwanie na start...© KOCURIADA
oraz miSZCZów:
Nie od razu wiedzieli, gdzie się ustawić...© KOCURIADA
Nade wszystko jednak, po raz kolejny utwierdziłam się dziś w przekonaniu, że nie ma w mojej naturze nic a nic z charta afgańskiego.
Z tej prostej przyczyny, że cała w sobie, od mitochondriów po wodniczki tętniące (;P), jestem zwyczajnym nieokiełznanym kocurem...który wolał pościgać się z samym sobą w oznaczaniu feromonami terenów pod Niesułkowem. Oczywiście na dystansie mega.
Mrraauuuu
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 72.93 km
(0.50 km teren)
03:01 h
24.18 km/h
Maks. pr.:46.74 km/h
Temperatura:20.0
Tam
Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 3
Wybraliśmy się tam, gdzie nas dawno nie było…Puszysty widoczek Bogdanki© KOCURIADA
"Kocuriadę poznaje się po niebieskim wdzianku"-już to gdzieś było...© KOCURIADA
Aby dostać się „tam, gdzie nas dawno nie było” przebijaliśmy się przez Wiączyń, Eufeminów, Gałkówek, Kaletnik, Koluszki, Felicjanów, Jeziorko oraz Wągry.
Zaś aby wydostać się z „tam, gdzie nas dawno nie było” przemknęliśmy przez Bogdankę, Witkowice, Małczew, Brzeziny, Sierżnię, Skoszewy, a także Boginię (naprawdę boska!), Kalonkę, Bukowiec oraz Grabinę.
Pytanie za sto punktów: gdzie nas dawno nie było?
Any idea? ;P
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 64.58 km
(1.00 km teren)
02:51 h
22.66 km/h
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:19.0
Mama Tour
Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 4
Znicz dla Mamulki, długie róże dla Teściówki a dla mnie 3 piwa od czworonożnych ;PAby ziścić ten plan musieliśmy z Dawkiem objechać całe miasto i mam do powiedzenia w tym temacie tyle co i moje gile:
A jeszcze czulej pierdolę was wszystkich, „drodzy kierowcybezmózgowcy”!!! Cztery razy przyliczylibyśmy kurwa przez was zgon!!! Brakowało niewiele! A te 2 azjatyckie suki poginające na pełnej prędkości na czerwonym świetle przez skrzyżowanie Mickiewicza z Włókniarzy, to bym kurwa wywlekła najchętniej na asfalt i poskakała po nich jak po worku piasku!!! I poodcinała te płaskie cycki!!! A w dupy powsadzała race!!! Rude farbowane zakute łby!!! By mi chooojuwy Łosia uszkodziły!!! Dopiero co zdążył się wygrzebać z gipsu...w ostatniej chwili wyhamowały i nic, tylko się lampiły...
Wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr nie podchodzić, bo jestem nie w humorze :///
Jutro petenci mają przejebane – będę kurwą biurwą! Zero uprzejmości, zero omijania tryliona procedur!
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 94.35 km
(10.00 km teren)
04:04 h
23.20 km/h
Maks. pr.:43.10 km/h
Temperatura:16.0
Z Tatkiem (na jego własne życzenie) przez świat...
Poniedziałek, 16 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 4
ale że w Strykowie Tatek padł, to resztę dokręciłam samodzielnie :)Ciężko było nadrobić średnią, więc teraz padam także i ja :)
Powłóczyłam nóżkami przez:
Nowosolna – Kopanka - Kalonka – Okólna – Wycieczkowa – Łagiewniki – Skotniki – Palestyna – Glinnik – Szczawin – Biała – Kębliny – Stryków – Sierżnia – Lipka – Niesułków – Grzmiąca – Buczek – Jaroszki – Moskwa – Boginia – Borchówka – Bukowiec – Janów – Nowosolna
Czas na najważniejsze.
Oto kilka minut szczerego muzycznego kajania się (osoba przepraszana dobrze wie, że to właśnie o nią chodzi):
Dziękuję, że dożyłam TEJ chwili:
PLEPLASIAM!!! To moje wielkie przywannowe okołoserwisowe niedopatrzenie!
Twojej uwadze z pewnością nic nie umknęło, lecz ja, Twoja Pospolita Pierdoła, dopiero na dzisiejszej trasie zoczyłam, iż tak haniebnie przerysowałam ziutkowy bok...wszystko przez to deszczowe „nasłuchowanie asfaltu” podczas 2 dnia Karolinek...
Ajem truli truli sori! NAPRAWDĘ.
W ramach ekspiacji mogę od jutra przeistoczyć się w Twojego trenejro...
Znaj ogrom mego poczucia winy, będzie to usługa CAŁKOWICIE NIEODPŁATNA (absolutnie bez żadnych ukrytych kosztów – obiecuję :P).
I jeszcze w koszyk dorzucę izotona – taka ze mnie super niby-żona.
A jeśli w najbliższym czasie nie będzie tutaj żadnych wpisów, serdecznie zapraszam na blog mordercy:
http://dawko.bikestats.pl/
Mam nadzieję, że zdechnę na specjalnie dla mnie uszykowanej trasie (200km lub 300km) i będzie z tego choć skromna pamiątka w postaci megawypaśnego opisu u winowajcy.
Kategoria Yogus (55...)
KAROLINKI 2011 - dzień czwarty, czyli Bos lassus fortius figit pedem
Wtorek, 3 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 2
Urszulin/Zabrodzie/Wereszczyn/Świerszczów/Małków/Wierzbica/Busówno/Cyców/Wola Korybutowa/Szpica/Ciechanki/Ostrówek/Mełgiew/Jacków/Świdnik/LublinDość frywolnym posunięciem było przerzucanie godziny pobudki o jeden pełny obrót wskazówek wstecz...i narzucanie tego zdania mężczyźnie zawianemu kilkoma piwkami...
Kto wie, może właśnie dlatego nasz szelmowski babski plan się udał?
Tak czy siak, wstaliśmy punktualnie i bez najmniejszej łezki w oku opuściliśmy „pożal-się-Boże-kwaterę” grubo przed 9 rano.
W bardzo rześkim powietrzu obraliśmy najsampierw kierunek wschodni. Mym oczom nie podobały się za specjalnie sunące przed nimi wiejskie widoczki, a tyłek przez kilka kilometrów przemierzania „wspomnienia po asfalcie” ryczał do księżyca, słońca i bogowie olimpijscy wiedzą czego jeszcze...z bólu. Ale jakoś się kręciło.
Właściwie od pierwszych machnięć korbami Eve&Stamp; sukcesywnie się rozpędzali i szybko zrozumiałam, że tego dnia chyba zawojują świat :) Chcąc nie chcąc musiałam deczko podkręcić tempo. I podkręcałam do sameeeeego Lublina. Cholernie cieszyło mnie przy tym, że był to ostatni dzień wyprawy, bo następnego ranka prawdopodobnie nie byłabym w stanie ruszyć zezwłoka z wyra...
Po mało przyjemnym fragmencie, który opatrzyłam mianem „Borchówa x100”, ponieważ wręcz „przepadam” za wyrąbanymi w kosmos podjazdami z małym, acz gigaupierdliwym nachyleniem, osiągnęliśmy punkt kontrolny o nazwie Wierzbica.
Odsapka. Telefoniczna pogadanka z Łosiem. I napędzacz Lion, wrrrraaaauuuu
A potem interwałów część druga. I stamperowy pokaz mocy :) Pocinałam schowana w jego aŁerodynamicznym tunelu trzy dyszki na godzinę z (nawet nie tak bardzo przeszkadzającym) „omnia mea mecum porto” zarzuconym na bagażnik. Poziom mego ukontentowania odpowiadał poziomowi upocenia, na skutek czego na przystanku pekaesowym w Cycowie objawiłam światu piersi dwie...a widok miały one taki:
Przystanek w Cycowie© KOCURIADA
A tak w ogóle to muszę w tym miejscu poskarżyć się całej Polsce, że rowerzyści w tej wiosze nie odpowiadają na pozdrowienia...chamskie cyce :P
Po wciągnięciu kolejnej porcji węgla i pozowaniu przy tablicy
Cyców© KOCURIADA
uderzyliśmy na Ciechanki. Zrobiło się milej, bo asfalt do Korybutowej był prima sort, zaś po zjeździe w prawo z głównej trasy rozpieszczało mnie wszystko to, co kocham: słoneczne pola, zacienione lasy...mogłabym tak jechać przez caluuuutki dzień.
Same Ciechanki były mało ujmujące. Na krzyżówce powitała nas miniatura Golgoty (mam przeogromną ochotę zliczenia kiedyś tych wszystkich krzyży, kapliczek oraz pomników JPII walających się po całej Polsce, by podsumować ile kasy idzie na marne) oraz psy:
Mordy jedne...© KOCURIADA
Zwierzaki były centralnie dziabnięte. Suka zachwywała się jakby ją kto regularnie kijem okładał, bo do ogrodzenia czołgała się w pozie uległości dobrych kilka minut. Samiec natomiast miał chyba jeszcze bardziej zryty beret - siadł przed Magicznym Kellysem i zaczął do niego niemiłosiernie wyć (machając przy tym łapami).
Cóż, gdybym mieszkała w widokiem na górkę z metalowym krzyżem, też by mi się pewnie udzielało...wolałam jednak odwrócić wzrok ku przyjemniejszym obrazkom
Kocuriada grzebiąca palcem w...mapie© KOCURIADA
Następny etap ewidentnie należał do Eve :) Wypruła kobieta tymi swoimi dłuuugimi pomykaczami tak mocno do przodu, że ledwie ją można było dogonić :) Niestety nie zredukowałam dzielącego nas dystansu do zera metrów, choć pod samym Mełgiewem już mało mi brakowało...może gdyby nie to przepuszczenie auta, ale nie czas na takie gdybanie. Fakt faktem - trochę się na tym odcinku wypsztykałam energetycznie, więc z wielkim zadowoleniem zasiadłam w Mełgiewie do stołu, bo...znowu byłam głodna :P Dobrze trafiliśmy, ponieważ wieś miała jakieś święto. Przy dźwiękach produkowanych przez orkiestrę straży pożarnej, a także występach sexi-mażoretek zapodałam na ruszt pierwsze tego dnia mięcho, po czym przytulił się do mnie Pan Błogostan :)
Urok nóżek :)© KOCURIADA
Na szaszłyku popitym colą mogłam ponownie zapitalać. Ostatnie kilometry do Lublina machnęliśmy niezłym tempem, mimo, że sam wjazd do miasta okraszony był podjazdami. Wdrapaliśmy się jeszcze na Stary Rynek, by cyknać to i owo, przy czym wlazł nam w kadr Niemiec mający zamiar objechać samotnie w 3 miechy kawał Europy:
Eksponaty muzealne© KOCURIADA
Chwilkę pokonwersowaliśmy, lecz po informacji, że facet nie ma w Polsce żadnych problemów z wilkami (:P), doszliśmy do wniosku, że skoro już rozmowa sama zeszła na tematy zwierzęce, to się kulturalnie pożegnamy, bo musimy udać się w wiadome miejsce - czyli do żarłodajni, a jakże!
Wybraliśmy fatalnie. Realizacja zamówienia przeciągała się w nieskończoność, obsługa miała NIEprofesjonalne podejście do klienta, a jadło nie było warte swej ceny, lecz...„dodatek” do ruskich pierogów rozbroił mnie całkowicie ;P Ponoć zrobiłam się nieznośnie gadatliwa. Zaś po telefonie od Tatka, który miał nas odebrać z wyprawy o 18:00, ale i jemu nóżka w aucie podawała, więc przybył zawczasu i niecierpliwie „czekał w dołku, przed dużą górką, przy tablicy z napisem Radom, Warszawa” podobno rozbrykałam się na całego flugając siarczyście przez cały wyjazd z miasta na to SZCZEGÓŁOWE ORAZ PRECYZYJNE objaśnienie punktu spotkania. Bo jakoś pan kierowca z trzydziestoletnim stażem nie pomyślał, że Lublin to jedno pasmo górka-dołek z tablicą „Radom, Warszawa” na każdym skrzyżowaniu...Kurdię!!!
Złość opuściła moją wątrobę dopiero po tym, jak wygodnie umościłam się w aucie kątem oka spostrzegłszy za oknem ŚNIEG! Cięło tym białym syfem z nieba aż do Łodzi - „cóż mnie jednak to obchodzi?”
Podsumowanie wyprawy:
4 dni
380 km
Jestem szczęśliwa :)
Kategoria Yogus (55...)
KAROLINKI 2011 – dzień trzeci, czyli Difficilis in otio quies
Poniedziałek, 2 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 2
Urszulin/Babsk/Zienki/Górki/Sosnowica/Drozdówka/Stary Uścimów/Maśluchy/Krasne/Piaseczno/Kaniwola/Nadrybie/Garbatówka/Sumin/UrszulinDnia Trzeciego w naszej bandzie niestety doszło do rozłamu. L&L musieli pędem wracać do Łodzi, by udobruchać rozwydrzonego Luszka atakującego każdą dłoń dzierżącą strzykawkę nadzianą ambrozją insuliny. W ogóle nie czaję tego kota, jak dla mnie jest zbyt nieprzewidywalny w swych humorach, ale doskonale czułam powagę sytuacji. Też pizgnęłabym w kąt plan nabijania kilometrów by ratować swe „dzieci” przed paszczęką grobowego wieka. Gospodarz jednak był mało wyrozumiały, więc smęcił pod nosem o straconych dutkach…miłośnik gołębi, kuźwa…Bym mu Puminę puściła na te jego pocztowce sprowadzane z Belgii i Holandii, to by go w sekundę ocuciło z pierdolenia, że „to przecież tylko kot”...No to właśnie wylałam z siebie kilka mililitrów żółci, podczas gdy w rzeczywistości grzecznie panu odrzekłam: „no tak, no tak, siła wyższa” i inne takie tam srele morele…Nie lubię siebie w wersji soft, ale w tym przypadku naprawdę nie było sensu kopać się z głupim.
Zatem ciuchy na grzbiet i w drogę. Tylko w trójkę (Eve, Stamper &„mła”), ponieważ Józek ostatecznie stwierdził, że samotny powrót pociągiem byłby właściwie „no kuuurcze, niee wieeem, chyba niefaaajny”, zatem zwinął swe manatki i podążył za Siekami, wygodniacha jeden!
W planie mieliśmy kręcenie po Poleskim Parku Narodowym. A na starcie tego dnia ziiiiiiimno byyyyło O-K-R-O-P-N-I-E! Mimo że wyruszyliśmy nadzwyczaj późno, bo dopiero po 11:00…Dodatkową atrakcją przedpołudnia był wiater śmigający po bębenkach usznych aż huczało…
Z uwagi na TAKIE „warunki pogodowe” (gwoli szczerości, wolałabym deszcz) rytmizacja pracy nóg przyprawiała mnie o mdłości. Aż do postoju na przystanku PKS, gdzie w oczekiwaniu aż Eve przyodzieje długie gatki, mogłam wcisnąć czapkę-prezerwatywkę na swój zwichrowany łeb.
Potem było już okej :) Tym bardziej, że Słońce uraczyło świat rozpromienioną mordką.
Krajobraz przetaczał się bokami drogi raczej płaski, łąkowy, z domkami porozrzucanymi tu i ówdzie. Całość nie pozbawiona była swoistego uroku, choć zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu „film” pierwszego dnia Karolinek.
Po dotarciu do Sosnowicy zsiedliśmy na parę minut z pomykaczy. Jedni błogo leżeli w trawce
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© KOCURIADA
drudzy zwiedzali podmokłe krzaki
z wizytą w chynchach© KOCURIADA
a trzeci uszczuplali węglowodanowe zapasy (to ja to ja! Się kręciło to ssawa była pokaźnego kalibru :P), ale wszyscy razem, wespół w zespół, podziwiali rozkumkane jeziora rozlane po obu stronach nitki asfaltu. A jakie ryby skakały nad taflą wód! Takie, że ho ho hooo…Sztuki gatunku „śniadaniowego”, „obiadowego”, „kolacyjnego”, „deserowego”...Szczupakowe słone paluszki, lody z dorsza, krakersy z karpia, co kto tylko sobie wymarzył…
Już mi się gorąco zaczynało robić od tych wizualizacji, więc pomknęliśmy dalej – przez super sosnowy las podściełany piachem. Raz prawie „się uglebiłam”, ale na szczęście smart samy wyciągnęły mnie z opresji. Oczywiście tylko po to, by za kilka kilometrów, na szutrówce prostej jak konstrukcja cepa okrutnie zrzucić mnie z siodełka…ok, mea cupla – przy wypince zapomniałam, że na kierze zamontowana jest torba destabilizująca moje poczynania ;P
Przez Maśluchy upstrzone obrazkami Jana Pawła II (dosłownie, z okien każdej chałupy przylegającej do jezdni, a było ich na tym odcinku tyle co żwiru na hałdzie, jarzył się do nas Big Papa kilkoma rodzajami radosnej zadumy), dotarliśmy do pięknego Krasnego:
Jezioro Krasne© KOCURIADA
Zaczęły się nerwowe poszukiwania jadłodajni. Trafiła się szybko, lecz zapach wydobywający się z jej wnętrza nie pozostawiał złudzeń – po obiedzie w takim miejscu sraczka murowana. Nie chciało nam się jednak z Eve ruszać dalej, więc wypuściłyśmy na zwiady Zalepę, a same oddałyśmy się uciesze siedzenia na kawałku drewna o długości i szerokości znacznie przekraczającej najśmielsze oczekiwania naszych strudzonych „viceversów”.
Po niedługim czasie otrzymałyśmy cynk, by kierować się na sklep z nabiałem…
Trafiłyśmy bez problemu :) ElStamper postarał się przednio, albowiem w domu wczasowym o dźwięcznej nazwie Brylant, Diament, czy jakoś tak, posililiśmy ciało najprawdziwszym cudem rąk przemiłego kucharza:
Pyszna micha© KOCURIADA
Wszystko świeżutkie i smaczne. Po daniu pierwszym, drugim, a także kawie na deser, nieco trudniej było podźwignąć się z krzesła, ale komu w drogę temu czas…nie ma to tamto, jakoś wgramoliliśmy zady na siodła.
Słońce przypiekało czółka, asfalty się skiepściły, a droga była mi już znana, bo od Nadrybia aż po Urszulin przemierzałam ją dzień wcześniej, ale i tak było fajnie. I MOCNO, bo Stampery w pewnej sekundzie postanowiły przycisnąć gaz do dechy, więc miałam niewiele czasu na zastanowienie czy chce ich gonić czy wolę odpuścić. No jakoś nie współgrała mi idea CZASÓWKI na ostatnich 10 kilometrach ROZJAZDU, ale wyzwanie podjęłam :)))) Było warto, choć Zalepa i tak nam w końcu odjechał…ma nogę chłop, nie ma co! Przekonałam się o tym także dnia czwartego, ale to już zupełnie inna historia…
Kategoria Yogus (55...)
KAROLINKI 2011 - dzień drugi, czyli Fluctuat nec mergitur
Niedziela, 1 maja 2011 · dodano: 06.05.2011 | Komentarze 4
Łąki/Nałęczów/Piotrowice/Gutanów/Garbów/Zofian/Starościn/Pryszczowa Góra/Krasienin/Stoczek/Nasutów/Wola Niemiecka/Niemce/Jawidz/Spiczyn/Kijany/Nowogród/Łęczna/Puchaczów/Bogdanka/Nadrybie/Garbatówka/Sumin/UrszulinPo kiepskawo przespanej nocy Dej Namber Tu zaczął się dla mnie lekkuchnym ćmieniem w skroniach. O dziwo, nogi miałam wypoczęte (zapewne przez zbawienny wpływ regionalnego piwka tudzież czarodziejską maść, którą wklepałam w nie dnia poprzedniego).
Kolejne zdziwko poranka to fakt, że niektórzy towarzysze podróży wstali prawdopodobnie równiuśko z pianiem koguta i zanim dobrze otwarłam ślipia, oni byli już w pełnym rynsztunku, zwarci i gotowi na wyzwania nadchodzących godzin...Sieku, dzięki żeś nas ewangelicznie nie popędzał! Nie ma nic gorszego od qpy kręconej pod presją barbarzyńskich sił zewnętrznych ;P
Zatem na spokojnie...śniadanko, pakowanko...Zarzuciłam Ziutkowi 9 kilo na plecy, nieco ponad 2 na głowę, a także niecały litr między nogi. Do tego miałam dojść jeszcze ja - bagaż najcięższy będący zarazem napędem całej konstrukcji. Telepało pod moją czaszką (no pewnie, że moją a nie cudzą, choć z drugiej strony kto to wie, co to za kręte myśli przetaczały się w łebkach innych, czyżby te same?), że może to jest właśnie TEN DZIEŃ, kiedy porywam się z motyką na słońce...Uparcie odwracałam wzrok od:
Ready, steady...© KOCURIADA
Uciekając przez nieuniknionym obfotografowywałam różniaste różności, lecz na niewiele się to zdawało:
Intjelygencja najważniejszą jest© KOCURIADA
Kiedy już każdy zrobił co chciał w takim tempie, jakie było dlań najkorzystniejsze, w tym naszym najlepszym ze światów wskazówki wszystkich zegarków poczęły bić w jednym rytmie...i w końcu ruszyliśmy!!! Naprawdę nie mogłam się doczekać przygody, tylko te sakwy, ech...
Z Łąk skierowaliśmy się w stronę Urszulina (po raz kolejny mocniejszym tempem niż zamierzałam) a droga miała być płaska. Tjaaaaaa
Pierwszy podjazd już w Nałęczowie, a potem następny i następny...tereny za to cudne, więc wynagradzały rozlewający się po udach bólek (niewielki był, to i na prawdziwe miano „bólu” nie zasługiwał). A asfalt falował, zwijał się na boki, wybrzuszał, opadał...W pewnym miejscu zrobiłam przystanek na „medytację krajobrazu”. Zdjęcie tego landskejpu może kiedyś zawita na mego bloga – oczywiście przez „Józka-co-aparat-lepszy-miał-ino-focior-mi-nie-dał”. Sądzę, że jest to NIEFAJNE ;P
W zamian będą takie oto bohomazy:
Pojechali zamiast podziwiać...© KOCURIADA
za to Józek sobie nie odpuścił© KOCURIADA
Większą część tego dnia spędziliśmy właściwie we dwoje. W Garbowie uskuteczniliśmy ostatni grupowy przystanek na dokumentację wizualną procesu rozplątywania łańcucha w alikowym Kelisie. Cóż, zwykły skutek zwyczajowego brania podjazdu na twardo. Oj, wyobrażam sobie ile przy tym padło erotycznych sapań i stękań ;P W naszym składzie nie było takiego gagatka, co by kochał podjazdy miłością mocniejszą niż ta, którą za każdym machnięciem pedałów wykrzesywał z siebie Lemurek. Słuchało się tego przaśnie.
I tutaj, drodzy Państwo, urywa się ślad po mnie i po Józku...Popędziliśmy za Garbów jako pierwsi, za co dane nam było płacić przez następne 40 kilometrów. Na terenie parku krajobrazowego spotkała nas kara za wyrywanie się z szeregu, pierwsza nagroda w Wyścigach Głupoty lub też nauczka na przyszłość pod tjetułem: „siedź na dupie cicho”.
Czyli, ZACZĘŁO PADAĆ!!! Początkowo delikatnie, rzec bym mogła, że nawet pieszczotliwie, gdyby oczywiście nie to, że niebawem „podniebna czułość” zamieniła się w regularny strumień deszczu trzaskającego nas po mordach. Po dupach też.
W bardziej sprzyjających okolicznościach pewnie napawałabym się całą sytuacją, ale:
nie było plus 30 na termometrze
nie miałam 5 kilometrów do domu
nie byłam najedzona...
Fucktycznie, lejący się na mnie potok nie był lodowaty, ale i tak uczynił z mych dłoni grabie w kolorze blue-violet, skórę na moich stopach zmarszczył jak gdybym ze sto lat moczyła je w Oceanie Spokojnym (a przecież pływały tylko w basenie z Shimanek), a resztę ciała wybarwił pięknie na kolor buraczkowy...No zajedeszczyście! Byłam bardzo bliska decyzji, by walnąć sobie na kasku kółeczko i pociąć na mej czerwonej hulajnodze prosto do GB celem angażu w Teletubisiach. Rola „Po” dla mnie jak ulał.
Ale jednak nie. Zawzięłam się w inny sposób. Nie chciałam czekać, aż chmury odpłyną. Więc nie pozostało nic innego jak popływać samemu. Tylko od czasu do czasu kryłam się pod wiatą przystankową, by poczekać na Józka (bez mapy, z rozładowanym telefonem, czyli typowo). Jechałam smętnie acz uparcie. Przyliczyłam na klatę kilka strzałów z kałuż spod kół ciężarówek – doprawdy, niezapomniane przeżycie ;P Dodatkowo, na dosyć ruchliwym skrzyżowaniu żółtej z czerwoną nagle zapałałam chęcią poleżenia na asfalcie, więc zrobiwszy mały myk z wypinaniem się z pedałów padłam sobie na lewy boczek zachwycając się fakturą profesjonalnie wylanej nawierzchni. Aż mi się z tej radochy bagażnik przekrzywił parkując bezpośrednio na oponie. Nic to, poflugałam pod nosem na otrzeźwienie umysłu i na powrót dosiadłam Ziutka. Z deczka obolała.
I tak oto, dwa niezatapialne statki towarowe po przepłynięciu 40 kilometrów przybiły do brzegu Łęcznej. Na obiad.
Dzięki uprzejmości kierowniczki baru Kebab, wtaszczyłam rower na marmurową posadzkę restauracji, porozwlekałam po skórzanych fotelach prawie całą swoją garderobę, osuszyłam co się dało wylewając przy tym wodę z sakw, a na koniec całkiem smacznie podjadłam. Repetę gorącej herbaty mieliśmy gratis, ołjeee :)
Po takiej gościnie kręciło się znacznie lżej, ale i tak oboje mieliśmy serdecznie dość bycia w czarnej dupie, więc pocięliśmy na kwaterę najkrótszą drogą, przez Puchaczów i Bogdankę:
Kopalnia Bogdanka© KOCURIADA
Rzepakowe tory© KOCURIADA
Na ostatniej prostej do Urszulina przywitał nas bociek:
Józiu zasadzający się na boćka© KOCURIADA
Brdzo dobry był to znak, ponieważ:
zdążyliśmy do sklepu po strawę dla ciała i ducha (17:55!)
wynegocjowaliśmy u gospodyni zajęcie całego piętra domu
podpierając się życiową prawdą („kto pierwszy ten lepszy”) wybraliśmy najmniej śmierdzący pokój na naszą sypialnię
zużyliśmy całą ciepłą wodę w termie
i spokojnie czekaliśmy na przyjazd reszty towarzycha :)
A na wieczór była powtórka z rozrywki, przy czym Alika hipnotyzował ekran tivi, Sieku prawie klęczał odmawiając pacierz za grzeszne dusze, Dużecki z Małecką starali się nie tracić kontaktu z rzeczywistością, Józek zaś bawił się w nieśmiałego mistrza ciętej riposty, podczas gdy ja...po prostu cieszyłam się, że wreszcie mam „sucho, czysto, pewnie”.
Kategoria Yogus (55...)
Skołowałam 110.34 km
(0.50 km teren)
04:49 h
22.91 km/h
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:16.0
KAROLINKI 2011 - dzień pierwszy, czyli Ardua prima via est
Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 05.05.2011 | Komentarze 2
Łąki/Wąwolnica/Poniatowa/Opole Lubelskie/Elżbieta/Ożarów/Kolczyn/Kaliszany/Piotrawin/Janiszów/Głodno/Braciejowice/Zakrzów/Las Dębowy/Majdany/Szczekarków/Wilków/Dobre/Kazimierz Dolny/Wylągi/Rzeczyca/Witoszyn/Bartłomiejowice/Mareczki/Wąwolnica/ŁąkiDo ostatniej chwili nie byłam pewna, czy wsiądę do auta pomykającego w stronę Nałęczowa. Bez Łosia (od 3 tygodni opakowanego w gips) cały wypad jawił się memu sercu choooiovo nieudanym, jeszcze zanim się tak naprawdę zaczął...Wiedziałam, że bez jego pomocy w każdej sekundzie wyprawy będzie mi ciężej, że ewentualny wiatr okaże się wybitnie spowalniający, że „treser” nie podpowie jak mam przyjąć w przerzutkowe objęcia pojawiające się na trasie pagóry i że (do diaska, to było najgorsze!) wieczory czekają mnie zimne i samotne, bez możliwości przeanalizowania błędów, potknięć, bez jakiegokolwiek przebłysku pochwały za dobrze wykonaną pracę, co mogłoby mnie zmotywować do mocniejszego kręcenia (no proszę wybaczyć, ale jakby nie patrzeć jestem kotem, więc za każdym razem potrzebuję KONKRETNYCH powodów do mruczenia, bez nich „tomisienicniechceijuż” :P). No więc, ten tego, przez bite dwa tygodnie targały mną „mroczne wichry namiętności”, ale że miękką frytą to ja jednak nie jestem (sic! fryciorki uwielbiam tylko zjarane na twardy wyngiel), to mimo powyższych rozterek potuptałam grzecznie do auta. Ostatecznie, zapakowałam się z Ziutkiem.
OMAJGUDNEZ, już pierwszego dnia na starcie prawie przyprawili mnie o zawał serca :)
Wyjechali z kwatery w Łąkach z takim impetem, że w pogoni za pomarańczowym plecaczkiem Lemura wywiało mi z mózgu własne dane personalne...na szczęście po kilku kilometrach doszło do głosu opamiętanie i do reszty dystansu podeszłam w bardziej wyważony sposób, czyli jechałam swojo-józkowym tempem. Pogadaliśmy sobie o rehabilitacyjnych „wtykach” na okoliczność nadchodzącego procesu uruchamiania Dawka iiii...nagle, za remontowanym mostem (który Alik spalił specjalnie - przyznała się :P), Józiu znikł w paszczy przestrzeni zapełnionej Evesissowo-ElStamperowym postojem na „coś tam” (nie pomnę o co chodziło...).
Do Opola Lubelskiego, w którym rubasznie napawały się słońcem dwa rasowe konie wyścigowe w postaci Teamu L&L, dojechałam więc sama, przy czym nie obyło się bez konieczności odczytywania różnego rodzaju znaków na niebie, ziemi...i mapie. Właściwie to przez cały wypad wychodziłam cało z zawiłości topograficznych. Nareszcie, kurna felek, przydały się te wszystkie biegi na orientację męczone w czasach liceum. Oooleeeeoooleeeoleeee! :)
Po piwku, foceniu leniwych kotów (ja nadal utrzymuję, że WIĘKSZOŚĆ PAND jest bardziej wyluzowana w swej spaciowo-jedzeniowo-sraczkowej egzystencyji od tych 3 miluchów sprzed baru) oraz opatrywaniu przedniego kopytka Eve brykającej po torach kolejowych tak samo niesfornie jak Łoś (genetyczne to u nich, doprawdy...) ruszyliśmy w stronę Wrzełowieckiego Parku Krajobrazowego. Na dzień dobry przez Elżbietę :)
Nie ma co się nad tematem rozwodzić – cudnie było popatrzeć na Matkę Naturę i tyle. Pola chmielowe ustąpiły miejsca lasom, a następnie upojnie kwitnącym sadom wynurzającym się wprost z żółto-mleczowych trawników. Jechałam oczarowana, kilkakrotnie zatrzymując się na dłuższą kontemplację (kątem oka było mało)...
Kaliszany© KOCURIADA
Ku naszemu zaskoczeniu w Lesie Dębowym zasadził się na nas Team E&El; – skrócili sobie trasę, skubańce! Zatem postój, a jak postój, to kolejne chlup :)
Następny odcinek dłużył się mym nogom niesłychanie, dzielnie walczyłam z wiatrem starając się utrzymać jako takie tempo, ale był i trud i znój...aż do miejsca, które było dla mnie prawdziwym przełomem ;p
Jadu sobie zipiąc, podziwiaju ładnu widoku po lewu drogu, robie sobie zakrętasu i...i z nienacka asfalt staje dęba. A dłuuuugi Ci on, jak to cygaro, co je niedawno jeden ukręcił na konto swej bytności w Księdze Guinessa! Momentalnie nad moim kaskiem zawirowały gwiazdki, tryknęły się radośnie z bliżej nieokreślonymi ptaszkami, po czym opadły na kocuriadowy łeb hitchcokowską chmarą czarnych stworów... Patrzę w górę, prawie na szczycie majaczy już Lobotomasz, niedługo po nim ElStamper, w połowie podjazdu Eve jedzie z Sharapovą...tylko Józia brak. Kuuuurna, se myślę, jak się teleportować na drugą stronę tego muru? Całe szczęście, że podczas majówki DUCH ŁOSIA SPECJALNIE DLA MNIE UNOSIŁ SIĘ NAD ASFALTAMI, więc migusiem obczaiłam co, jak, w którym punkcie podjazdu i nie tracąc cennych sekund napierDALam pod górę stylem klasycznym ile tylko fabryka dała. A Ziutek lekki jest, to moc miał :) Prztykam i prztykam, dojeżdżam do uchachanych Chłopów, a podjazdu końca nie widać...no ja pierdolę, zrzucam zatem na jedynkę, zamieniam się w chomika i gonię ostatniego Zająca. To było słit. Potrzebowałam tego. Naprawdę.
A potem to już mi do Kazimierza wszystko lottoło na długim zjeździe :)))))
A w Kaziku tłumy na rynku, więc specjalnie pstryknęłam to, czego ciemna masa nie była w stanie mi zbrukać (czy ktokolwiek zwraca uwagę na takie błahe detale???):
Kazimierz Dolny inaczej© KOCURIADA
Potem obiad (ani zły ani dobry, ujdzie w tłoku) i jak już w każdym brzuszku ułożyło się to i owo ruszyliśmy całą zgrają w drogę powrotną - równie malowniczymi terenami z równie malowniczymi podjazdami okraszonymi równie malowniczymi postojami na sikańca z żabim kumkaniem w tle, by w Wąwolnicy skorzystać z asortymentu malowniczego sklepu, przypieczętowując ostatecznie cały ten nie-boży malowniczy dzień wieczornym napawaniem się Kupichą (niektórzy to nawet przedłużyli sobie ten upojny czas do dni dwóch ;P).
A dzień drugi miał być bardziej płaski, lekki i przyjemny w przeżyciu...bo z sakwami.
Taki był plan....
Kategoria Yogus (55...)