avatar Jestem KOCURIADA z Łodzi - . Natenczas bikestat zajechał mnie na 32374.46 kilometrów w tym 3554.00 niekoniecznie po asfalcie. I nie jestem chwalipięta, choć z pewnością żem szurnięta! ;D Troszkę inaczej, ale nadal...o mnie:D
KOTY zaś mruczą o sobie tutaj

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Roczne wzloty i upadki:

Wykres roczny blog rowerowy KOCURIADA.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Yogus (55...)

Dystans całkowity:16348.74 km (w terenie 1591.00 km; 9.73%)
Czas w ruchu:223:40
Średnia prędkość:22.09 km/h
Maksymalna prędkość:68.42 km/h
Suma podjazdów:56123 m
Suma kalorii:274 kcal
Liczba aktywności:192
Średnio na aktywność:85.15 km i 3h 55m
Więcej statystyk
Skołowałam 101.38 km (11.00 km teren)
04:37 h 21.96 km/h
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:20.0

100 po raz trzeci..."tą razą" z Ziutkiem :)

Piątek, 22 kwietnia 2011 · dodano: 22.04.2011 | Komentarze 6

Przy Wielkim Piątku zorganizowałam sobie pierwszą w tym roku ekspozycję wygolonych łyd. Słońce ochoczo (jak zawsze na początku sezonu) wzięło je na ruszt, w związku z czym niecierpliwie oczekuję gorejącego przewalania się w pościeli podczas najbliższej nocy...na szczęście w lodówce ostał się jeszcze jeden jogurt, więc nadchodzące godziny wcale mi nie straszne, będzie co transformować na zsiadłe mleko (a kto wie, może na kolację i jajecznicę uda się przygotować bez konieczności odpalania gazu, taka ze mnie dobra gospodyni - samowystarczalna i oszczędna ;P)

No to było parę słów o czyhającym na mnie bólu, a teraz akapity lżejszego kalibru, czyli opis przygód....których właściwie nie było :) Całą trasę żaden włochaty kulfon nie próbował mnie po kostkach chapsnąć, panowie kierowcy niebywale uprzejmi, ludzie kręcący się po wsiach niezwykle pomocni w rozwiązywaniu zawiłości mapy, a do tego wiaterek słodko chłodził zapas żarełka, no czego chcieć więcej?

Wystartowałam z Nowosolnej na luzie (albo na pierwszym biegu – już nie pamiętam ;P) Przez Wiączyń, Bedoń Wieś, Wiśniową Górę i Stróżę dotarłam do Woli Rakowej, w której odbiłam na Pałczew gęsto usiany prywatnymi sadzawkami. Urocze miejsce, zresztą tak samo jak i kolejna miejscowość, przez którą przejeżdżałam (Wola Kutowa). Traf chciał, że wcześniej nie eksplorowałam tych zakątków, więc długo nie mogłam nacieszyć oczu rozległymi polami czy obiecująco wyglądającym lasem...Zanim się obejrzałam, dotarłam do Czarnocina od strony ulicy Tuszyńskiej. Tutaj pierwszy postój - nad sztucznym zalewem.

Jakoś nie uśmiechała mi się dalsza podróż dobrze znaną jezdnią, więc szybko obrałam kurs na Zamość, Kotliny i Karpin. Płasko dookoła, lecz zieleń tak soczyście biła po oczach, że znowu jechałam jak urzeczona (także jej gęstym zapachem, wręcz przesyconym słońcem, czego żadne zdjęcie niestety nie odda):

gdzieś w Kotlinach © KOCURIADA


Po przekroczeniu drogi 713 celowałam prosto w Różycę pod Koluszkami, skąd przez różnego rodzaju Gałkówki dostałam się do wojennego cmentarza położonego w lesie pomiędzy Gałkówkiem Parcelą a Witkowicami. Postój numer dwa – piciu, papu, do Łosia telefoniare i fotografare:

Cmentarz wojenny zalany kwieciem © KOCURIADA


Sami Niemcy © KOCURIADA

i amerykański Ziutek © KOCURIADA


Na liczniku 60 kilometrów. A ma być 100, jak na wytrzymałość w tlenie przystało :)
Chwila zastanowienia i robię dodatkową rundkę przez Witkowice i Gałkówek z powrotem do cmentarza, dzięki czemu dorabiam kolejne 9 kilometrów.
Potem skręt w lewo na Małczew i Ksawerowem docieram do Moskwy (hmm Zamość, Moskwa, niezła ta jednodniowa wycieczka...), z której przedostaję się kamienistym zjazdem w stronę Borchówki. I po tym odcinku już wiem, że Smart Samy są naprawdę dobre – przetestowałam je na piachu, na szutrze i na tłuczniu. To ostatnie przy całkiem niezłej prędkości i świetnie dały sobie radę :)

Na Borchówce dobijałam do 80 kilometrów. Dwadzieścia brakujące do treningowej sety kreatywnie spędziłam w moim ukochanym PKWŁ, po czym cała szczęśliwa wróciłam do domku, by obwieścić Łosiowi, że rower to on ma baaaardzo wygodny :)
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 100.71 km (15.00 km teren)
04:39 h 21.66 km/h
Maks. pr.:43.05 km/h
Temperatura:15.0

100 po raz drugi...

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 7

Jakoś nie miałam dzisiaj ochoty na dłuższy dystans, a tu proszę, wyszła druga seta w tym sezonie :) Co prawda ostatnie 20 kilometrów męczyłam niczym owsik po doskonale znanym sobie terenie, więc jakoś tak zupełnie bez zapału, ale wynik to wynik - kolejna tura wytrzymałości w tlenie zaliczona :)

Ruszyłam z Nowosolnej na Łagiewniki i nawet nie musiałam aż tak bardzo kontrolować swych nóg, co by nie wyprztykały się z energii już na starcie...tak, wiatr w czoło wbity skutecznie stopował mój rozruch przez 30 kilometrów, więc bardzo łagodnym tempem dotarłam przez Palestynę do kościółka w Białej. Na ławeczce uskuteczniłam szybki popas, bo wyjechałam z domu li tylko na mizernej porcji makaronu, który przelatuje przez flaki tak szybko jak myśli przez mózg. A ssało mnie okropnie już od Okólnej!

Po naładowaniu akumulatorka zmieniłam kierunek jazdy i aż do Strykowa było szybko i gładko, bo wiało w plecy a i asfalt dobrze rozpieszczał tyłek. Prułam chyba jednak zbyt wolno, albowiem w połowie tego odcinka z wyprzedzającego mnie auta popłynęła muzyka kilku męskich gardeł krzyczących „dawaj dawaj, szybciej, szybciej...” ;) No cóż, panowie byli przy niedzieli, a że dzisiaj jest Palmowa, to im także procentowa palma na czółkach odbiła. Bywa i tak.

Za Strykowem postanowiłam spenetrować trasę na Bartolin i nie zawiodłam się ani ociupinkę! Tylko pola, las, górka i piach....muuultum piachu, w którym poczułam się na przednim „Nobliwym Niku” jak Jedyna Władczyni Tych Kilku Kilometrów :) Traska naprawdę mniam, mniam, będzie trzeba się tam ponownie pokręcić...

Z Sierżni obrałam kurs na Lipkę i Niesułków Kolonię, by przedostać się następnie do Woli Cyrusowej. Jest to długa prosta - po pokonaniu jednej hopki, można spokojnie cieszyć się widokami, bo droga łagodnie opada na dugości ok. 1,5 kilometra. No i się naoglądałam złotookich forsycji, mieniących się słońcem w przydomowych ogródkach lilaków, szafirków iiiiii....i kwitnących drzewek owocowych :D To jest to!!! Słodki zapach kwiecia nie spowił jeszcze rzeczywistości, lecz już za tydzień z pewnością będzie na tym odcinku U-POJ-NIE :D
Sama wieś taka sama jak i pozostałe w naszym regionie, ale psy mają w niej wyjątkowo zadbane (absolutne przeciwieństwo Felicjanowa spod Koluszek :/). Prawie każden odprawiał rytuał grzania kości w słońcu, a pozy jakie przy tym sierściuchy łapały są absolutnie nie do powtórzenia (no chyba, że przez cyrkowców lub wprawionych w jodze), takie miałam wrażenie.

Z Niesułkowa na Wolę Cyrusową jechało się gorzej, bo po kiepskiej nawierzchni i przy dźwiękach rozpędzonych quadów, więc jak tylko pojawił się kierunkowskaz na Tadzin, bez wahania odbiłam w prawo. I znowu zrobiło się cudnie. Oczywiście nie obyło się bez bliskiego spotkania z włóczącymi się psami w rozmiarze XXXL, których naliczyłam na tym odcinku aż 7. Na szczęście były pokojowo nastawione do samotnej rowerzystki. Zaryzykowałabym także stwierdzenie, że zdziwione, tudzież zaciekawione biało-niebieską obecnością w ich rewirze...Przejechałam nie-naruszona :)

Zanim jednak dobiłam do wspomnianego Tadzina miałam małą przygodę. Otóż, padła mi zaćma na czachę jak ujrzałam napis „Bielanki 1km”. Skręciłam, by odświeżyć krajobraz zapamiętany z poprzednich wakacji. No i nie zawiodłam się:

Niebieskie Bielanki © KOCURIADA


lecz finał był taki, że zamiast w Syberii wylądowałam w tadzinowym lesie. Niepotrzebnie zignorowałam podszepty zdrowego rozsądku i zamiast skręcić w prawo w Pieńkach Henrykowskich pojechałam do końca wsi, która wprowadziła mnie nagle w teren. Nastąpiła chwila niestabilności umysłu, załączył się we mnie wpieniacz pomieszany ze strachem. Przystanęłam więc na pierwszym rozwidleniu drogi, zaczęłam się rozglądać i wtem cały syf emocjonalny rozpłynął się w nicości. Widok lasu gęsto usianego zawilcowymi główkami był rozbrajający – to tego stopnia, że się w nim zgubiłam ponownie :)
Nie wiem, jak długo kręciłam się między drzewami i ile kilometrów po tych zaczarowanych ścieżynkach natłukłam, ale po przekroczeniu Mrożycy, ostatecznie wybrnęłam na zaplanowany Tadzin.

Stamtąd skierowałam się na Grzmiącą, skąd ruszyłam w stronę Sierżni. Znowu pod wiatr i po hopencjach. W zasięgu wzroku cały czas miałam profi zająca, ale był na tyle silny, że nie dałam rady go złapać. Zrezygnowana skręciłam więc na Głogowiec, a potem już po swojej małej ojczyźnie – przez Boginię na Borchówkę, gdzie pod sklepem u Jacusia telefonicznie skonsultowałam dalszą część trasy. Na liczniku wybiło 80 kilometrów i nie miałam pomysłu na pozostałe 20...
Pan z infolinii pomógł o tyle, że wspomniał o kierunku wiatru, więc resztę treningu starałam się wykonać tak, by w miarę możliwości nie dostawać od niego (wiatru, a nie konsultanta ;P) ciągle po mordzie. Zatem „wzniosłam się” aż do Kalonki i dalej cierpiącą Marmurową prosto do Brzezińskiej, tylko po to, by skręcić na powrót na Kalonkę (znowu pod górkę :/, oj, miałam już dość). Ostatnie kaemy pokonałam Bukowcem, ostrym podjazdem na Plichtów i Byszewską wylądowałam na Nowosolnej.

Dys yz di ęd mojego niedzielnego treningu.

Ze zmęczenia padam już na pierś, ale mam jeszcze na tyle siły, by zapodać staroć, która całą traskę smyrała mnie po potylicy:

In your wheels I feel Sunshine, meine Jakubek
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 103.87 km (15.00 km teren)
04:51 h 21.42 km/h
Maks. pr.:50.70 km/h
Temperatura:20.0

Ozorków na 100

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 4

Nowosolna – Grabina – Bukowiec – Kalonka – Wódka – Okólna – Łagiwniki – Zgierz – Jastrzębie Górne – Jedlicze – Grotniki – Kowalewice – Ozorków – Maszkowice – Modlna – Brachowice – Wypychów – Gieczno – Lorenki – Kwilno – Gozdów – Wrzask – Ciołek/Osse – Koźle – Wola Błędowa – Bratoszewice – Nowostawy Górne – Stryków – Sosnowiec Pieńki – Ługi – Dobieszków – Borchówka – Kalonka – Bukowiec – Grabina – Nowosolna

Lovely Sunday :)))
Zrobiliśmy pętelkę przez Ozorków, po terenach, których jeszcze nie miałam okazji zwiedzać jednośladem. Oh, jak ja lubię jechać w nieznane! :)))
Pełno było dziś wokół miłosnego nastroju: a to gżdżące się bezwstydnie na środku nagrzanego asfaltu ropuchy (jedna para niemalże skonała pod kołami Jakubka!), a to znowu sfory psów ciekające po polach za jaką zwęszoną „gotową”. Kobitki roznegliżowane w przydomowych ogródkach, panowie eksponujący przy piwku pod wiejskim sklepem swe jakże męskie owłosione klaty, a już w szczególności te damskie pończochy zarzucone niedbale gdzieś na drzewie utwierdzały mnie w przekonaniu, że wiosna już pełną gębą rozdziawiła się na świat i jest gotowa do płodzenia.
No więc nie pozostało nic innego, jak wpisać się w ogólny nastrój i urodzić pierwszą w tym roku kilometrową setę. Miała ona po części sprawdzić jakość wykonanej przeze mnie dotychczas pracy. Może i się mylę, ale mniemam skromnie, że exam is passed :))) Calutki czas czułam się bardzo dobrze, kręciło się w miarę lekko i w ogóle zero zadyszki, co nie zmienia jednak faktu, że po powrocie do domu momentalnie zmorzył mnie sen, więc musiałam sobie po kociemu uciąć regeneracyjną drzemkę...

Ale od początku – mimo łosiowego kacora wyjechaliśmy planowo, bo przed 12:00. Najpierw zjeżdżoną już milion razy trasą, bo przez Kalonkę do Łagiewnik. Szybko można było zauważyć, że pogoda dopisała, albowiem na ścieżki wyległy wszystkie możliwe kręciołki. Jakieś profi peletony, kościelne chuściny na swych kozach, samotne górale, czy też typowo niedzielni rodzice chcący w aktywny sposób zapełnić czas swej „plejstejszynowej” dziatwie.
Po przebrnięciu przez Zgierz, w którym bez przewodnika z pewnością zginęłabym z kretesem w gęstwinie przecinających się ulic, zrobiło się nagle luźno i ślicznie po obu stronach drogi. Suuuunęłam, ot tak sobie, zajepłaską ziemią przez ładniutkie Jastrzębie Górne i Jedlicze. Ten malowniczy odcinek zakończył się w Grotnikach, nie pozbawionych całkiem uroku, lecz ja jestem przede wszystkim miłośnikiem otwartej przestrzeni, więc z nieukrywaną radością wyjechałam z nich w stronę Ozorkowa.
W rzeczonym Ozorkowie poczyniłam zakupy w jednym z otwartych sklepów. Zabezpieczyłam ciało w „lwią siłę”, z dezaprobatą łyknęłam cytrynowego oszona (bleeeee) i ruszyliśmy z drogę. Od tego momentu mieliśmy przez większość trasy pod wiatr, więc starałam się tak ustawiać względem Łosia, by przyjmować na siebie jak najmniej podmuchów ;p
Następny brejk przypadł na Modlną, ponieważ Dawko chciał ponownie obfocić „kościółek z trumnami”, jako że zdjęcia z jego samotnej wycieczki sprzed kilkunastu dni po prostu nie wyszły. Pstrykał i pstrykał, a ja łaziłam w te i wewte, ładując się w kadr:

Modlna bez mojej modlitwy, za to w trybie przeszkadzacza... © KOCURIADA


I jeszcze zapatrzyłam się w modrzew przykościelny, który już puszcza zielone:

Chcesz zielone? Już się robi :) © KOCURIADA


Z Modlnej skręciliśmy na Gieczno, krajobraz ponownie cuuuudny, jechałam jak zahipnotyzowana :)))

Błękit tu błękit tam © KOCURIADA


Szumi trawka szumi... © KOCURIADA



Ładowałam swe słoneczne baterie aż do upadłej chatynki, którą po prostu musiałam uwiecznić z Jakubkiem:

Jakubkowa poświata © KOCURIADA


Imperatyw wewnętrzny pchał mnie także do zwiedzenia wnętrza rozpadającego się domostwa, lecz nagle na horyzoncie pojawił biały VW, jak słusznie zauważył Dawko „ten sam, którego kierowca zatrzymał się, by mógł spokojnie robić zdjęcia podczas poprzedniej wycieczki”. Czekam zatem na rozwój sytuacji, zastanawiam się, czy ładować się na zaplecze domu czy nie...auto pojechało. I akuratnie jak skończyłam sesję fotograficzną i zebrałam się ostatecznie za realizację planu, VW podjeżdża od drugiej strony i z jego czeluści zagaja do nas męska giemba: „ale o co tutaj chodzi? Pan tu ciągle przyjeżdża i robi zdjęcia, można to tak? i po co?”. Biorę zatem ster w swoje ręce, ładuję na pysk uśmiech numer 8 i nawijam panu makaron na uszy, jak to kochamy stare chaty, że uwieczniamy Polskę, której już prawie nie ma i takie tam (no przecież nie powiem wieśniakowi, że tak naprawdę pstrykam rower, bo tego to już z pewnością nie pojmie!) ...Pan jednak przesiąknięty jest do cna polskością, zerka podejrzliwie, sugeruje, że to jego własność i że nie ma nic za darmo, a jak chcemy to całą chatę może nam sprzedać...na co ja odparowuję, że chętnie, tylko: „CZEMU JĄ PAN TAK ZAPUŚCIŁ? ŁADNIE TO TAK????”...a potem jeszcze zarzucam go pytaniami w stylu, czy to spadek po rodzicach, czy po dziadkach...no więc, koniec końców, Pan nie miał wyjścia, wymiękł zrozumiawszy, że nic nie wskóra, że nie będzie miał przyniedzielnej flachy za friko i spokojnie odjechał w siną dal (a już sądziłam, że będzie niezła afera :)))
Po tej przygodzie dalsza część podróży odbyła się pod znakiem zmagania z wiatrem, który mając farbę w postaci wyciekających z nosa gili malował na moich policzkach różne ciekawe abstrakcje, ale mimo to kręciło się super :)))
Do Gozdowa, gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój pod sklepem na nawodnienie komórek, jechaliśmy ciutkę przez las, większość zaś trasy przecinając pola. I tylko to Kwilno zapadło mi głęboko w pamięć. Wyglądało, jakby dopiero co przetoczyło się przez nie tornado. Bardzo przygnębiający obrazek :(
A od Gozdowa aż do Niusolti, niewiele pamiętam, koncentrowałam się na technice jazdy pod wiatr i dziurach do ominięcia. Jeszcze tylko w Ługach szybkie zdjęcie:

Prawie hołm, słit hołm... © KOCURIADA


i dalej już na pamięć do mety, napoić się i zasnąć pod pierzynką z kotów (sic!) :)))
Dobry to był dzień, wspaniały :)))
Ozorków bez wywieszonego ozora :)))
Dla Łosia regeneracja, dla mnie zaś wytrzymałość w tlenie.
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 63.94 km (2.00 km teren)
02:55 h 21.92 km/h
Maks. pr.:39.71 km/h
Temperatura:6.0

Dzień Hekate

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

:((((((((((((((((((((((( © KOCURIADA

Takie oto tysiąc psich smutków spotkaliśmy (ja i Łoś, czyli tutejszy dawko) na przedmieściach Koluszek. To zdjęcie jest jedyną namacalną (nawidzialną?) pamiątką tej wycieczki. O tyle ważną, o ile w szczery sposób odzwierciedla mój psycho-fizyczny stan. Od samego rana wszystko układało się nie po mojej myśli – ktoś mi kurwancka bez pytania o zgodę odebrał całe 60 minut snu! Jak tylko wychynęłam „podbiodrzami” na dwór, okazało się, że nie tylko Słońce ma zamiar dobrać się do mych kości – ziąb je lizał przeokropny! Na domiar złego cieleśnie czułam się tego dnia jak zbity pies :((( Owinięta w kilka warstw poliestru, nie mogłam opędzić się od myśli, że przez ten niechciany podryg zimy znowu muszę wyglądać jak bałwan :(((
I to wdzianko niczym ołów ciągnie mnie ku ziemi, nogi zaś wcale nie mają siły z tym oporem walczyć :((( Ale, ale...to nie koniec przykrej wyliczanki. Którejś klepki ewidentnie mi zbrakło i wybrałam się całkiem na głodniaka, skutkiem czego już na 10 kilometrze odczuwałam niebezpieczne smyranie w ściankach żołądka, zaś na 40 padłam jak kawka wycieńczona szukaniem strawy na szrocie...dobrze, że udało się dorwać w Justynowie jedną sztukę Liona :P Mało mi jednak było, więc dopchałam się podstarzałym pączkiem, któren czule do mnie gadał z czeluści trzewi już do końca tego dnia.
Cóż, mam za swoje. To był wyjątkowy dzień Hekate. Wpierw dała popalić w zemście za blask głupoty, jakim obdarzyłam świat, a następnie wyratowała z opresji dociągając moje zmizerowane ciało do mety. Czujna i sprawiedliwa z niej babka. Jak to Hekate.

Nowosolna-Wiączyń-Eufeminów-Gałkówek-Witkowice-Bogdanka-Rochna-Tworzyjanki-Wągry-Nowe Wągry-Jeziorko-Felicjanów-Koluszki-Różyca-Kaletnik-Gałków-Justynów-Andrespol-Wiśniowa Góra-Feliksińska-Zakładowa-Frezjowa-Mileszki-Nowosolna
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 58.95 km (2.00 km teren)
02:45 h 21.44 km/h
Maks. pr.:47.99 km/h
Temperatura:15.0

Biała i pagóry

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 0

Po wczorajszych intensywnościach tęskniłam do lekkiej, swawolnej wycieczki wypełnionej licznymi przystankami na cieszenie się wiosną, lecz jak zwykle zawczasu KTOŚ przejrzał me gnuśne plany... i nie licząc się ze zdaniem moich kończyn, zagonił na pagórach do roboty.
Uświadczyłam jedynego postoju, w Białej pod Zgierzem:

Biała - w tle drewniany kościół p.w. śś. Piotra i Pawła wzniesiony w XVIII wieku © KOCURIADA


Popas odbył się li tylko przy akompaniamencie wody z sokiem. A w głowie jak na złość pochód frykasów na niedzielę zakazanych: mięciutkich wątróbek smażonych z cebulką w śliwkach!!! Próbując desperacko odwrócić uwagę duszy od spraw niecnych, doczesnych „zaźrzałam” w niebo:

Splątane niebo nad Białą © KOCURIADA


I doszłam do wniosku, że zdecydowanie za rzadko zadzieram głowę...ale i tak na niewiele się zdało to całe patrzenie, bo kiszki naprawdę grały hucznego marsza przez co zapragnęłam jak najszybciej wrócić do domu.
Dobrze, że chociaż mogłam brać na zęby dopiero co obudzone słońcem muchy :D Albo i nie muchy. Nieważne, było mi wszystko jedno. Oby upolować jakieś białko, więc z kilometra na kilometr, im bliżej Nowosolnej, tym mój „rozszczerz” robił się większy ;P

Nowosolna – Grabina - Janów - Byszewy – Sierżnia – Stryków – Anielin Swędowski – Biała – Szczawin – Swędów – Zelgoszcz – Dobra – Dobieszków – Borchówka - Bukowiec – Grabina – Nowosolna
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 59.76 km (1.00 km teren)
02:30 h 23.90 km/h
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:15.0

Pychotka

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Pysznie było :) Dookoła Kaletnika.
W planach była obszerna fotorelacja, ale doszczętnie zahipnotyzował mnie doktorski zad. Niby ciągle ten sam, aczkolwiek od paru dni jakiś taki bardziej majestatyczny, dostojny, jeszcze mocniej ugruntowany w wiedzy...moja osobista trenerska alfa i omega ;P
Łosiu, habilitacja niech będzie z filozofii sportu - z czystym sumieniem możesz brać mnie na warsztat :D
A teraz zmykam zaspokoić swego wewnętrznego "ssaka" i hop do Łagiewnik na piwny rozjazd...

Nowosolna - Wiączyń - Eufeminów - Gałkówek - Kaletnik - Różyca - Będzelin - Chrusty - Borowa - Juztynów - Andrespol - Wiśniowa Góra - Jędrzejowska - Srel - Rokicińska - Mileszki - Nowosolna
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 66.00 km (25.00 km teren)
03:17 h 20.10 km/h
Maks. pr.:43.87 km/h
Temperatura:4.0

Oby przed siebie

Wtorek, 8 marca 2011 · dodano: 08.03.2011 | Komentarze 0

Otwieram ślipka przy pierwszym pianiu koguta iiiiiiiiiiiiiiiiiiii....
Co prawda nie w Houston, lecz na łódzkiej Nowosolnej, ale jest równie pięknie:



No i już mam 100 procent pewności, że odbieram nadgodziny, nie ma wała! Nic mnie dzisiaj nie powstrzyma :) Wreszcie będzie pierwszy w sezonie trening wytrzymałościowy!!! W moim przypadku oznacza to skromne plus minus 50, ale i tak nie mogłam się doczekać i na samą myśl o przejażdżce tak intensywnie przebierałam pod biurkiem nóżkami, że w pracy pewnie wszyscy teraz domniemywają, że cierpię na cystitis ;P
Odfajkowałam w robocie to co trzeba i w dołku startowym byłam już po 12:00.
A potem przed siebie! To tu, to tam, wszystko chciałam pochłonąć za jednym zamachem. Najeść niebem oczy, nawąchać wiosną nozdrza, nasłuchać uszy wróblami i co najważniejsze, nałykać orzeźwiającym powietrzem gardziel!
Na początek skontrolowałam czy zacerowali już „czarny aksamit” przecinający Las Łagiewnicki. Sprawnie panom poszły roboty drogowe, można pomykać :)
Z Okólnej pojechałam na Wódkę, w której odbiłam na Dąbrówkę. Ku mej radości biały shit już całkiem spłynął z pól:

między Dąbrówką a Dobieszkowem © KOCURIADA


eeeeeechhhhhhhhhhhhhh © KOCURIADA


i budzące się do życia brzózki tamże © KOCURIADA


W drodze na Dobieszków zaaktakowały mnie 2 niskopodwoziowe skudłacone skur...ele, więc siłą rzeczy musiałam poćwiczyć sprinty, a goniły mnie prawie przez kilometr – niewyżyte posrańce! Dosłownie, jakby miały załadowane pod ogony odpalone race!
Dotarłam do sadzawki i zrobiłam sobie malutki przystanek, co by uspokoić oddech, a poza tym te kaczory wydawały się w porównaniu z psiorami wyjątkowo malownicze, takie stateczne, spokojne, więc je sobie pstrykupstryk:

kaczki dziwaczki © KOCURIADA


No i dalej w drogę, w odwiedziny do ciotki Górki Dobieszkowskiej :) Skonstatowałam, że współpraca zaczyna nam się powoli układać. Oby tak dalej! Czuję, że mogłabym ją nawet pokochać miłością dozgonną i czystą jak biały „kwiat leliji” :)
Na samym szczycie skręciłam w teren, na Skoszewy. I co? Kolejny kundel próbuje uwiesić się na mojej nodze, no żesz kurna, na Świętego Bezecnego Orzeszka! Napitalam jak trzeba, by go pożegnać z wszelkimi honorami, lecz tym razem trafiła się mocniejsza sztuka. Wiejski paker! Kątem oka obczajam, że dupę ma zawieszoną nieco wyżej, to i kulasy dłuższe. Wszystko ułożyło się w spójną całość. Nie ma to tamto, trza jeszcze bardziej spiąć poślady! W końcu dziada zostawiłam...ale kuźwa, jakbym mogła to bym zsiadła z Jakubiszona i zatłukła „gołymy rencyma”! Jeno ta paszcza taka mroczna i kłapiąca, więc wolałam się jednak ewakuować...
W Skoszewach odbiłam na Głogowiec, a stamtąd na Buczek w stronę Jaroszek. No i w końcu zdarzyło się to, co Kocuriada u-wiel-bia. Przywitał ją z miedzy taki oto Słodziak (no bo to na pewno on! Co jak co, ale na tym to akurat się znam :P). Co prawda, dżentelmen o smutnym, nostalgicznym spojrzeniu, ale z pewnością nie zrobiłby nikomu krzywdy, bo generalnie to on ma na wszystko w życiu wyj...bane (no chyba, że ktoś sam o te jego pazurki poprosi ;p):

Pan Kot Buczek © KOCURIADA


W Jaroszkach jak zazwyczaj, czyli lepiej być nie mogło:

PKWŁ-Jaroszki © KOCURIADA


A potem poturlałam się spokojnie przez Moskwę do Ksawerowa. Psioczyłam niedawno na nierozumne zwięrzęta, ale i niektórym kierowcom natura poskąpiła zwojów, więc jakiś jelonek rogacz wiązący swoją Kobietę (zapewne na uroczysty obiad z okazji Jej Dnia) musiał mnie na podjeździe suto obtrąbić, bo zajmowałam 30 cm drogi asfaltowej. A przecież miałam centralnie pod wiatr... :( Tym razem będzie mu wybaczone, w końcu to Jej Dzień Święty.

Za Ksawerowem wybrałam drogę na Małczew, bo niezmiernie lubię tam jeździć:

małczewskie bajorko © KOCURIADA


Następnie, z Gałkówka Kolonii skręciłam w stronę Andrespola. Mam jednak pecha....przyliczyłam kolejny nieplanowany sprint :( Jeszcze przed zjazdem na Bedoń Przykościelny dopadło mnie czwarte z rzędu bydlę. Tak - bydlę, bo tym razem psiór był duży i przysadzisty, owczarkowaty. Przez pierwszą sekundę chciałam się poddać, ale jak pomyślałam o ewentualnych konsekwencjach własnej porażki, to migusiem mi się odmieniło. No i co tu dużo gadać, takiego turbodopalania to ja jeszcze nie miałam. Prawie straciłam przytomność, bo i ogłuchłam i ciemne mroczki całkiem zaczęły przysłaniać mi wizję...oj, długo musiałam się po tej przygodzie wyciszać, długo. Na szczęście droga wiodła przez wieś, mogłam się naoglądać panien biegających po Ostatkach. Zoczyłam jedną wiedźmę, jedną mumię i caaałą kopę wystylizowanych na „kurwiszonki” :) To chyba jakaś nowa moda, którą próbują załączyć do tradycji. I pewnie się przyjmie :)
Za Bedoniem Przykościelnym obrałam azymut z Gajcego na Rataja, stamtąd zaś przez wiączyńskie górki na metę :)

Ogółem: gdyby nie te czworonogie popitalacze, mogłabym rzec, że było bosko!
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 102.46 km (1.00 km teren)
04:56 h 20.77 km/h
Maks. pr.:47.15 km/h
Temperatura:

Zabawa na 102! :):):) Koniec maratonu :):):)

Niedziela, 31 października 2010 · dodano: 31.10.2010 | Komentarze 2

Już w czwartek obiecaliśmy sobie, że niebawem wrócimy jednośladem na podskierniewickie tereny, ale żadne z nas nie zakładało wtedy, że będzie to aż tak niedalekie niebawem :)
No cóż, pogoda z samego rana zapraszała na otwartą przestrzeń, a że nasz niedosyt był świeży i przepastny to podążyliśmy tym tropem. Tak szczerze, to mój był zdecydowanie bardziej świeży i bardziej przepastny od Dawidowego, no ale chłopina ulitował się nad niezrównoważoną kobitą i postanowił podążyć za nią...a raczej przed nią ;p
Zatem ostatecznie, przed 10:00 rano i ku wielkiemu niezadowoleniu futrzanej dziatwy bujnęliśmy się we dwoje na kilka godzin do Makowa. Cel wizyty: przeprowadzenie śledztwa w sprawie podejrzanego biznesu sugerowanego nazwą miejscowości ;p Jakież rozczarowanie mnie napotkało, gdy ujrzałam pola ziejące pustką (ściema?) i biednie wyglądających ludzi (kolejna podpucha?). Szczegółowa kontrola sklepu z następnej miejscowości też nic nie pomogła – w asortymencie ostały się tylko paluszki z makiem, a i sprzedawczyni nie zachęcała spojrzeniem do pytań o towar spod lady. Hmmm, dziwna sprawa...Nie wróciliśmy jednakże z podróży z pustymi rękami: w Pszczonowie mieli świetny patent na mycie samochodów. Obrazek wiejski podpatrzyliśmy następujący: Ojciec rolnik, odziany w rozchełstaną flanelową koszulinę w kratę oraz obowiązkowe gumioki, niczym najwyższej klasy lord wskazywał palicem, co jest do wypucowania w leciwej już bryce. A wszelkie te zachcianki skwapliwie spełniały dwie młode, naprawdę ładne i zgrabne dziewoje odstawione niedzielnie, czyli w czarnych legginsach, zamsz-kozaczkach szpiluniach i wdziankach od Armaniego conajmniej. Tylko rękawy bidulki miały zakasane, pot spływał im już z oblicz łącznie z makijażem, a w wypielęgnowanych rąsiach dzierżyły jakieś zasyfiałe ściery i pod dyktando ojczulka hop z prawej na lewą i z przodka na tył, bo i tu jeszcze może jakaś plamka została...ubaw miałam z tego widoku po pachy!

A tak w ogóle, to przez całą traskę naoglądaliśmy się co niemiara przyrody, można było oddychać pełną piersią:

Bielanki w jesiennej odsłonie © KOCURIADA


Grasz w zielone? © KOCURIADA


Obłędny błękit - bez żadnego kitu © KOCURIADA


Spotkanie z Jesienią Życia na rowerze © KOCURIADA



Powalone drzewko © KOCURIADA


Turkus rządzi światem :D © KOCURIADA


Rude jest piękne © KOCURIADA


Łoś w jesiennych barwach © KOCURIADA


Pszczonowskie klimaty © KOCURIADA


Zielona fala zalewa asfalt © KOCURIADA


Pobrykałam sobie asfaltami:
Nowosolna – Skoszewy – Janinów – Grzmiąca – Bielanki – Kołacin – Zacywilki – Podłęcze – Wólka Krosnowska – Mszadla – Lipce Reymontowskie – Chlebów – Święte Laski – Maków – Słomków – Pszczonów – Chlebów – Bobrowa – Trzcianka – Kuźmy – Zawady – Grodzisk – Dmosin – Lubowidza – Niesułków – Lipka – Sierżnia – Skoszewy – Borchówka – Kalonka – Bukowiec – Grabina – Nowosolna

Koniec października :) Koniec maratonu :)
Miało być jeżdżenie codziennie - było :)
Miało być każdorazowo minimum 5km - było :)
Miało być za cały miesiąc 850 - jest :)
Cała reszta jakoś tak z rozpędu... I CZUJĘ SIĘ Z TYM ZAJEBIŚCIE!!!!!!!!!!!!
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 100.07 km (2.50 km teren)
04:56 h 20.28 km/h
Maks. pr.:45.16 km/h
Temperatura:

Arkadia - Nieborów

Czwartek, 28 października 2010 · dodano: 28.10.2010 | Komentarze 2

Etap 1:
Nowosolna – Byszewy – Sierżnia – Lipka – Szczecin – Dmosin – Borki – Lubianków – Wola Lubiankowska – Łyszkowice – Zakulin – Bełchów – Dzierzgów – Bobrowniki – Arkadia – Mysłaków – Nieborów
Etap 2:
Kołacin – Wola Cyrusowa – Lipka – Sierżnia – Skoszewy – Borchówka – Kalonka – Bukowiec – Grabina – Nowosolna

(oraz samochodowy etap pośredni nie liczący się wcale, ale wpisuję ku pamięci: Nieborów/Bolimów/Skierniewice/Maków/Lipce Reymontowskie/Mszadla/Siciska/Kołacin)

Zwołałam 2 dni temu całe rowerowe towarzycho do kolejnej przygody i stawili się nawet licznie, w następującym składzie:

- przodownik pracy = Jakubek
- pompka pasująca do jegoż opon
- termos 0,3l dla ratowania życia mego
- 2 kanapki (pierwsza z dżemidłem, a druga w wersji cięższej, mięsno-serowej)
- jakiś ciuch na mój spocony grzbiet (właściwie sztuk kilka... a może: prawie cała szafa?)
- mapka sprytnie przerobiona na laminat
- telefon na tak zwany wszelki wypadek losowy
- aparat, co by udokumentować realizację śmiałych zamiarów
i.......... bidulka sierotka JA :D

Plan obliczony na wycieczkę grupową zawierał przejazd do Skierniewic, skąd powrót do Łodzi miał się odbyć pociągiem. Zmodyfikowałam jednak z lekka zarys wycieczki – primo, jak wiadomo, do raju wybierałam się samodzielnie, a secundo jakoś nie mogłam się dziś rano pozbierać z tym całym mnóstwem gratów przez co wyruszyłam dosyć późno. Umówiłam się zatem z chorowitkiem Łosiem, że odbierze mnie autem z Nieborowa, co bym nie musiała gnać na złamanie karku na ten nieszczęsny IR do Skierniewic. I bardzo dobrze zrobiłam, bo dzięki temu wolniutko sobie popedałowałam, bez zbędnego napięcia a i na focenie było znacznie więcej czasu, nie wspominając już o tym, że nie byłam skazana na same widokówki, bo i mnie parę zdjęć pstryknięto na miłą pamiątkę :D
Jeszcze przed wyjazdem z miasta, ktoś z góry postanowił mnie kropidłem poświęcić, co uznałam za dobry omen, przy czym nie odpuszczałam aż do Skoszew następującej modlitwie: „słoneczko wyjdź zza chmurki, już proszę nie złość się...lalala....słoneczko już się zbliża, już puka do mych drzwi, pospieszę je przywitać, z radości serce drży” ;p No i kropić przestało za Lipką, gdzie zmieniłam melodię na „serduszko puka w rytmie czacza” i nie mam bladego pojęcia skąd się to do mnie przypałętało ;p No cóż, najwyraźniej statystyczny zwykły śmiertelnik dużo śmieci wozi w swoim umyśle, a najgorsze, że wypływają na powierzchnię od sasa do lasa i pełną parą niespodziewanie atakują.
Do Dmosina drogę znałam, po skręcie zaś na Borki zaczął się mały spontan. Upomniana, że mam pytać o drogę tylko autochtonów i tylko mężczyzn (;p), przy pierwszym wątpliwym, nieoznaczonym skrzyżowaniu stanęłam zasięgnąć rady. No i doigrałam się, bo od nie jednej a kilku sztuk autochtonów płci świadomie wybranej usłyszałam, że...są nietutejsi ;p Cóż, pozostawię to bez komentarza. Czasu nie chciałam marnować, więc wybrałam intuicyjnie i jak się okazało, na samej sobie się nie zawiodłam ;p Przy kolejnej zagwozdce leciwy autochton (na pewno „tutejszy”, bo wpierwej zagadnęłam o tę właśnie kwestię) na złą drogę mnie sprowadził (następnym razem i na wiek informatora trzeba zwracać uwagę ;p), więc zamiast trafić do Albinowa, od razu odbiłam na Kalenicę. Też dobrze, jak fun to fun, jechało się całkiem całkiem :D. Co dobre szybko się jednak kończy, bo po skręcie na 704 był fatalny i wąski asfalt aż do Łyszkowic (plus debile z ciężarówek), no ale na całe szczęście od miasteczka/wsi aż do samego Bełchowa rozpieszczała mnie bezproblemowa dłuuuuuuuuuuga prosta ;p A stamtąd wbiłam się na niebieski szlak książęcy i wjo bezpośrednio do Arkadii, gdzie udało się przyklepać pierwszą z brzega ławkę na kilka minut przed przybyciem Łośstronga. Po wstępnym uszczupleniu zapasów oddaliśmy się romantycznemu spacerowi po słynnym parku, który w sumie zrobił na nas bardzo przygnębiające wrażenie. Po wizycie w nastrojowym Bath i Lacock, właściwie powinniśmy się tego spodziewać...kurde, żeby chociaż te kamienie kefirem dobrze posmarowali, to by szybko i pięknie się zestarzały...a tu nic, a tu Polska cegłą i betonem murowana właśnie...istny patchwork, choć trza przyznać, że nawet fotogeniczny :p
Następny punkt programu – Nieborów - zatarł nieco przykre poarkadyjskie wrażenia. Już sama monumentalność miejsca pozwala o nim sądzić, że tkwi w nim wielki potencjał. Tylko jak zwykle, mamy deficyt w kasie i w ludziach myślących z rozmachem. No i rowerka nie pozwolili wprowadzić, czym rozsierdzili Łosia :(
Dopełnieniem dzisiejszej przygody było poszukiwanie jadłodajni. Łowicka karczma miała 140 dzieciaków na pokładzie, czas oczekiwania na obsługę wynosił ponad godzinę, więc skazani byliśmy na zajazd przydrożny, wielki niczym sołtysowa stodoła. Żarełko nawet polecam, obsługa miła, lecz naczynia mieli zdecydowanie do dokładnego doszorowania (tak, tak, nadaję się na cichego klienta). Po obżarstwie zapakowaliśmy opasłe brzuchy do auta i obraliśmy kurs na domek przez Puszczę Bolimowską, co by wiedzieć, jak zaplanować kolejny rowerowy wypad. W trakcie tej nudno-łatwej podróży poczułam, że to wcale nie musi być koniec mojej przygody, a że kurczaczek wstępnie strawiony, dzielnie postarałam się o wyrzucenie nas z auta, stąd 2 etap kręcenia :) Oj ciężko już było, dzień się szybko kończył, a ja zostałam sama z pagórkami, do samego końca pod wiatr i do tego z wyjącym o pomoc pęcherzem. Ślamazarnie, ale jednak dojechałam do celu, oczywiście nie mogłam sobie odmówić skrętu na Borchówkę, gdzie nóżki natychmiastowo przełączyłam na autopilota ;p
I wyszła 100 do kolekcji, a wieczorkiem będzie druga setka – na smaczny słodki odpływ w krainę Morfeusza...

O, zapomniałabym, jeszcze fociencje:

Niepewny początek podróży... © KOCURIADA


i wątpliwości rozwiane zalotnym spojrzeniem ;) © KOCURIADA


a w Lubiankowie nie tylko drzewa nabierały kolorów ;) © KOCURIADA


a już w Arkadii sukcesu stokrotka... © KOCURIADA


i na ławce posilająca się sierotka © KOCURIADA


czas na rundkę wokół stawu... © KOCURIADA


Tutaj odnalazłam spokój po mojej walce ;) © KOCURIADA


romantyczna foto-sesja dwojga w ruinach © KOCURIADA


i jakże romantyczne pozowanie na płetwonurka ;) © KOCURIADA


arkadyjski detal zawijany © KOCURIADA


a tu już nieco mroczny Nieborów © KOCURIADA


platanowa czarna mordka © KOCURIADA


i psychodeliczny bukszpan tamże :) © KOCURIADA


Nadeszła chwila na ważne podsumowujące autopytanie oraz autoodpowiedź na nie:
No i jak się w samotności przemierzało świat???
Och, ach, wręcz wpaniale!!! Prawdziwa rewelka!!! Nic nie przesłaniało horyzontu ;p Nieznane, phi, nic strasznego, jeśli zgubisz się w jednej wsi, to się odnajdziesz na końcu drugiej i po całym kłopocie, licznik się tylko z tego ucieszy ;p I właściwie wszędzie dobrze, dokładnie tak samo dobrze jak w domu ;p Trzeba będzie wypuszczać się w ten sposób na pastwę życia o wiele wiele częściej ;p
Kategoria Yogus (55...)


Skołowałam 129.82 km (12.00 km teren)
05:50 h 22.25 km/h
Maks. pr.:58.50 km/h
Temperatura:

Góra Kamieńsk zdobyta!

Sobota, 23 października 2010 · dodano: 23.10.2010 | Komentarze 7

Góra Kamieńsk zdobyta!

Zapowiadane podbicie południa Polski doszło szczęśliwie do skutku ;p Co prawda nie były to Tatry, nie były to także Pieniny ani nawet nie Beskid Niski, tylko okolice Bełchatowa, ale to i tak całkiem niezły wynik jak na mój pierwszy w życiu sezon konkretnego brykania jednośladem. Pierwotny plan był nieco inny: tłuczenie się pociągiem miało być na dobranoc, a nie na dzień dobry, zaś Góra Kamieńsk na poobiedni deser, a nie na drugie śniadanie, ale zdroworozsądkowo wzięłam pod uwagę wskazówki Pani Pogodynki i równie logicznie postanowiłam, że lepiej jechać z wiatrem aniżeli zmagać się z nim na 130 km, nie po doświadczeniach z ostatnich dni, co to to nie!

A wycieczencja łodbyła siem trasom znakomitom, cyli pses:

Radomsko – Dobryszyce – Wolice – Łękińsko – Góra Kamieńsk – Kalisko – Parzniewice - Bogdanów – Budków – Zaborów – Grabica – Majdany – Górki Duże – Górki Małe – Tuszyn – Modlica – Pałczew – Wola Rakowa – Stróża – Andrespol – Bedoń – Wiączyń – Nowosolna


Rankiem bieganina pt. Carpe diem! Tak bardzo chciałam oddać się tej przygodzie, że na stacji Łódź-Widzew stawiliśmy się pół godziny przed czasem, z biletami kupionymi oczywiście dzień wcześniej, jako że u mnie wszystko musi być zawsze zaplanowane na tip-top (no może troszkę przesadzam, kiedyś tak rzeczywiście było...zatem nie „musi” lecz „powinno być” ;p). Stanęłam na peronie wyczekując z utęsknieniem, przy świetle okrągłego księżyca, naszego (A)trakcyjnego Zbawiciela (czyt. InterRegio), którym mieliśmy zamiar pomknąć do Radomska. No cóż, jak zwykle w takich sytuacjach, górę bierze proza życia. Zniweczyła tę jakże słodką i romantyczną chwilę, albowiem zimno zaczęło od razu podszczypywać nam nosy i zwialiśmy po paru minutach do poczekalni. A tam? Nieee no, fiu fiuuu, prawdziwa Europa do nas zawitała, marmurowe parapeciki, zero oszczędności na ogrzewaniu, drzwi automacik, do tego hotspot dla nałogowców i nawet panie sprzątające o miłej aparycji, schludne i nad wyraz zaangażowane w swoje obowiązki – tak można czekać:

no proszę, wypucowany Jakubek we właściwej oprawie - w poczekalni PKP wszystko na błysk, dosłownie co 5 minut © KOCURIADA


Ale tylko pół godziny. W końcu jest! Podjechał! Nie był już ani tak czysty, ani tak ciepły a świeżością nie pachniał wcale. To tyle w temacie zbawicieli. Jakoś się jednak do Radomska dotelepaliśmy, o dziwo, w wagonie rowerowym (mimo wszystko mały plusik dla PKP):

Ja od dziś będę grzeczny, obiecuję jak bum cyk cyk, tylko wypuśćcie mnie już z tej puszki © KOCURIADA



8:50 wysiadka. Dawid prowadzi, po paru kilometrach w oddali zaczyna majaczyć nasz cel – góra niczym rozłożysty cyc zmęczonej staruszki Matki Polki Ziemnej. Ile pod biustem, trudno ocenić, ale miseczka to tak na oko rozmiar B:

Mglisty przedśpiew przyszłego wyzwania - Góra Kamieńsk © KOCURIADA


Stare ludowe porzekadło prawi, iże najpierw trza się dokumentnie stoczyć, by móc później osiągnąć szczyty. No tośmy sobie jechali ku naszej przyjemności dobrej jakości ścieżką rowerową, prowadzącą przez Gminę Kleszczów cały czas cierpliwie w dół i w dół i znowu w dół (zaklinałam przy tym w duchu rzeczywistość, co by Łosiu nie poganiał mnie później do wspinaczki tą samą trasą ;p). Gmina jak gmina, każdy w Polsce wie jaka, że najbogatsza i w ogóle pomysłowa biznesowo, a wedle licznych przydrożnych bannerów także z certyfikatem „fair play”. Tutaj z deczka przesadzili. Przyznaję, mieli świetny równy asfalcik, zegary elektroniczne na przystankach, tylko nie wiedzieć czemu komuś się zapomniało o drogowskazach na Górę Kamieńsk, przez co nadrobiliśmy 4 km, a na szlak żółty na Składowisko Gipsu trafiliśmy spontanicznie skręcając sobie z głównej drogi w prawo, co by zobaczyć co jest za ostrym zakrętem. No i było pokaźne zaskoczenie ;p O kuźwa! To nie podjazd, to jakaś jebana ściana polana asfaltem! Mają dowcip w tym Kleszczowie! Gwiazki mi się od razu ukazały przed oczyma! Se myślę, pojebało mnie doszczętnie, kiszki marsza grają, a ja na rezerwie mam pod TO podjechać? A Łosiu jak to Łosiu – „dajemy maleńka”, staje momentalnie w pedałach i już go nie wiżuuuu Analizuję chwilę z czym mam się zmierzyć i jakie przełożenie, jaka pozycja i takie tam, ale w końcu pierdolę ten wewnętrzny monolog i po feministycznemu się nakręcam, że żaden facet mi na łeb nie wejdzie, że kuźwa ambitna jestem i jak on może to ja tym bardziej, bo może i słabsza ze mnie płeć, ale psyche mam jak, jak ta no, jak...GODZILLA ;p I kuźwa skonam a kuźwa podjadę pod te pierdolone dłuuugie sztywne 10 %! Ruszam do boju i wspinam się powoluśku na full zmotywowana, a ten mnie bezczelnie foci już z góry. No nawet fajnie wypstrykał, tak nie po łosiowemu ;p

Pierwsze koty za płoty - co dalej, bom już głodna? © KOCURIADA


aha, powtórka z rozrywki. Rozumiem, że jedzenie musi troszkę poczekać... © KOCURIADA


Minęłam już 3 znak mówiący o stromym podjeździe, to chyba już koniec, co nie? © KOCURIADA


K****, złośliwcy! No ale wiatraczki już widać, więc może jednak... © KOCURIADA


A już na górze mieliśmy postój, ja i on, jak dwa przypadkiem znalezione niedopite Desperados, dokładnie jak na obrazku, tylko muzy niestety brak:

Leżą, piją, lulki palą. Słodko na szczycie odpoczywają... © KOCURIADA


No dobra, było nieco inaczej ;p
U Niego było tak:

Ja się poskarżę Mamusi, że Ty mnie tak męczysz i wganiasz na góry... © KOCURIADA


Zaś u mnie:

Dajesz dajesz, dalej po płytach, tylko uprzedzam, że tu pełno gipsu... © KOCURIADA


Czy jakoś odwrotnie ;p Już nie pamiętam ;p
Generalnie rzecz ujmując na punkcie widokowym popadłam w samozachwyt i absolutne samouwielbienie, odstawiłam popelinę z „lustereczko powiedz przecie, kto najlepiej górki pokonuje na tym świecie”, i że taka megasilna jestem i że uda moje dają czadu, proszę nosić mnie od dziś w lektyce i takie tam typowe babskie przyjemności, ale....
ale jeszcze świetniej było zafundować sobie zjazd z tej Górki! ŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAŁ!
Prawdziwy SZAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAŁ rowerowych ciał ;p

Potem, do samej Nowosolnej, to już wszystko było takie płaskie i niefajne. Dobrze, że chociaż widoczki wynagradzały tę nudę:

Króweśki na polu się pasą... © KOCURIADA


No i strefa bufetowa napatoczyła się nam naprawdę godna polecenia (w Budkowie, przy głównej trasie):

No to idę na zwiady, może się uda... © KOCURIADA


Rowery pozwolili wprowadzić, co prawda z małym fochem, ale się jednak udało:

Zasłużony postój dla rumaków i posiłek regeneracyjny dla jeźdźców. Ojej, ale tu pyszności... © KOCURIADA


Posiłek ogromny, kotlet płachta z metra cięty (foty nie zamieszczam, bo mi nie pozwolono, albowiem cudze policzki nad tym daniem się mocno wydymały i to wyglądało ponoć mocno nieapetycznie. Kurka felek, z chomikiem chyba żyję, a nie z łosiem ;p), ilość jak dla mnie nie do przejedzenia i cenowo bardzo bardzo przystępnie. Aha, i jeszcze kota mieli zajebistego, co sierść miał błyszczącą i drewnem palonym w kominku pachniał, a do tego od razu zaczął traktorzyć jak go wzięłam w objęcia:

W Żniwnym Łanie koty mruczą dla ludzi na zawołanie © KOCURIADA


Ech, koniec przygody...
Ale niebawem kolejna :D
Kategoria Yogus (55...)